2011
31-12-2011 Biegowa Korona Himalajów (Maraton Shisha Pangma) - klapa oraz podsumowanie sezonu 2011
Szczerze pisząc miałem nadzieję, że ostatni maraton w cyklu Biegowej Korony Himalajów zakończę kolejnym rekordem życiowym. Niestety nie dość, że nie było rekordu to nawet nie przebiegłem całego dystansu. Naprawdę bardzo chciałem poprawić ten ostatni rekord i zejść poniżej 3 godziny 30 minut. Mój umysł był jak najbardziej na tak, ale niestety mój organizm nie. Powiedział STOP!
Jak zwykle znowu brak pokory, ale też brak doświadczenia dały mi w kość. Jeszcze wiele muszę się nauczyć, w przeciwnym razie nigdy nie osiągnę naprawdę dobrych wyników. Muszę się nauczyć obserwować i słuchać swojego ciała. Przecież już na poprzednim półmaratonie miałem problemy w bieganiu. Dlaczego?
Odpowiedź jest banalnie prosta i oczywista. Nie można być w wysokiej formie bez przerwy. Nie można przecież ustawić jakąś poprzeczkę i stale ją utrzymywać. Jest to po prostu nie możliwe. Gdyby namalować formę w linii ciągłej nigdy nie będzie ona prosta czy pochyła tylko będzie przebiegała w sposób falujący. Oczywiście linia ta będzie miała tendencje wzrostowe lub spadkowe, które są zależne od wielu czynników (takich jak trening, odżywianie, praca, wypoczynek, zdrowie a nawet pogoda i wielu innych). Normalną rzeczą jest, że każdy sportowiec chciałby aby jego sinusoida (falująca linia) formy wskazywała tendencję rosnącą. Ale od czego zacząć?
Osobiście żaden ze mnie znawca, ani weteran biegania. Jak dotąd nie przeczytałem żadnej fachowej książki o bieganiu, zaś jeśli chodzi o osobiste doświadczenia z bieganiem to uważam, że mam je bardzo skromne. Mimo to postanowiłem sprawdzić swoją hipotezę. Na obecną chwilę uważam, że jeśli chcemy aby nasza linia formy wykazywała tendencję wzrostową należy przeanalizować co do obecnej chwili osiągnęliśmy, jakie błędy popełniliśmy a następnie zrobić plan na najbliższy sezon oraz zastanowić się na ile jest on realny. Potem możemy zrobić mały bilans, skorygować ewentualne założenia do naszych możliwości. W końcu możemy ułożyć sobie plan treningu i rozpocząć zmierzanie do celu. Jakoś łatwo mi się to pisało, ale jak będzie w realu? Zobaczymy :-)
Zacznijmy więc od analizy mojego pierwszego sezonu w bieganiu. Jaki był dla mnie rok 2011. Może najpierw liczby.
Wziąłem udział w 12-tu zawodach: ukończyłem tylko 4 (2 maratony, 1 półmaraton oraz bieg niepodległości na 12 km) oraz 1 raz nie byłem sklasyfikowany (VII Bieg Katorżnika);
W sumie na wszystkich zawodach przebiegłem 285 km 495 m. Zajęło mi to czasu łącznie 24g59m47s. Niestety nie prowadziłem statystyk w jakim czasie i ile przebiegłem na treningach.
Moje rekordy to:
0g47m37s - na dystansie 12 km - 68 miejsce
1g32m30s - półmaraton (21 km) - 13 miejsce
3g32m48s - maraton (42 km 195 m) - 11 miejsce
Mój najgorszy wynik:
35m00s - VII Bieg Katorżnika - niesklasyfikowany ponieważ przebiegłem tylko 2,5 km z 12 km.
Moje wydatki łącznie wyniosły 609,98 zł z czego 235 zł to opłaty startowe, zaś pozostała część to obuwie i ubrania. Paliwa już nie liczyłem.
Nagrody:
Wylosowana nagroda niespodzianka - gogle do pływania, które w bieganiu są nie zastąpione
4 pamiątkowe medale za udział w maratonach oraz dyplomy.
Na pierwszy rzut oka wydaje się to sezon kiepski. Ja jednak uważam wręcz odwrotnie. Był to naprawdę udany sezon choć z wynikami innymi niż zakładałem. Co prawda nie ukończyłem Biegu Katorżnika (na który bardzo się nastawiałem) za to ustanowiłem rekordy życiowe na trzech różnych dystansach. Ustanawiając życiówkę w maratonie zająłem 11 miejsce i naprawdę niewiele brakło bym był w 1 dziesiątce, a w końcu jest to mój pierwszy sezon biegania po 20 latach przerwy. Nawet wynik z ostatniego biegu w maratonie mnie cieszy, bo jak na koniec sezonu gdzie forma mi spadła przebiegnięcie prawie 30 km w czasie krótszym niż 2,5 godziny dla mnie też było wyczynem.
Jakie więc wnioski wyciągnąłem?
Na pewno będę dalej biegał.
Na pewno wezmę udział w półmaratonach i maratonach.
Marzy mi się bieg ultra (na razie 12h).
Na pewno wystartuję w Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów w Złotoryji.
Na pewno będę startować w Biegu Katorżnika w Lublińcu.
W półmaratonie chciałbym zejść poniżej 1g20m a w maratonie poniżej 3g15m.
Będę robić zapiski z treningów i je analizował.
Będę ćwiczył cierpliwość i hart ducha.
Będę więcej rozmawiał z kolegami, którzy mają większe doświadczenie w bieganiu ode mnie.
Czy moja hipoteza tendencji wzrostowej formy jest właściwa? Dowiem się za co najmniej kilka lat. Póki co skupiam się na realizowaniu postanowień na rok 2012. Chcę zrealizować je wszystkie. Życzę Wam wszystkim drodzy czytelnicy, żebyście niezależnie od założeń i wyników, tak samo jak ja zawsze czerpali radość z biegania bo to najlepsza motywacja by je kontynuować!
11-12-2011 - XI Panewnicki Dziki Bieg Katowice - jakoś słabo :-(
Ten bieg był kolejną lekcją dla mnie. Na treningach półmaraton był dla mnie już normą i wydawało mi się, że ukończenie tych zawodów to pestka. A jednak bardzo się myliłem...
Jak zatem wyglądał mój bieg w ostatnim półmaratonie, w którym brałem udział w 2011 roku? Początek był nawet niezły, ale nieco wolniejszy niż poprzednim razem. Czołówka odbiegła nieco dalej, ale miałem nadzieję, że później trochę ją podgonię. Andrzej biegł ze mną równo całe pierwsze okrążenie. Podobnie jest na drugim kółku, ale tym razem to ja zaczynam ciężko oddychać. Nie wiem dlaczego tak się czuję. Nogi wydają mi się coraz cięższe. Za półmetkiem wypuszczam Andrzeja do przodu bo nie chcę go spowalniać widząc, że rozpiera go energia podobnie jak mnie miesiąc wcześniej. Ja sam zwalniam nieco tempo, mając nadzieję, że trochę odsapnę. Niestety nadal nie mam sił, a widząc jak coraz więcej osób mnie wyprzedza zastanawiałem się dlaczego nie mam energii. W końcu poddałem się i zszedłem z trasy po trzecim okrążeniu. Przebiegłem 15.75 km w czasie 1g18m48s.
Czekając na Andrzeja życzyłem mu jak najlepszego wyniku, ale też myślałem co jest powodem mego słabego wyniku. Byłem przecież wyspany, do biegu rozgrzany... Jedyne co to pogoda mi nie odpowiadała. Nie było deszczu ani śniegu, ale za to było wilgotne powietrze. To jedyny czynnik, który ewentualnie mógłby usprawiedliwić mój słaby wynik. A może znowu miałem zły dzień. Po prostu.
Na zawodach podano radosną nowinę, że cykl będzie nadal kontynuowany, a każdy bieg w miesiącu będzie się rozpoczynał w niedzielę o godzinie 11-tej. Mnie osobiście ta godzina bardzo nie odpowiada, ale przecież tak zadecydowała większość i trzeba to uszanować.
Andrzej ukończył półmaraton na miejscu 13-tym :-) Gratuluję!
Teraz oboje czekaliśmy już na ostatni maraton w cyklu Biegowej Korony Himalajów. Jak poszło? Zapraszam na kolejny wpis wkrótce...
26-11-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Annapurna)
Minęło trochę czasu od ostatniego mojego wpisu. Aż sam się dziwię, że tak długo zwlekałem. W końcu półtora miesiąca temu w kolejnym maratonie w cyklu BKH ustanowiłem nowy życiowy rekord.
Sam byłem zaskoczony, że tak dobrze mi poszło. Dystans maratonu przebiegłem w czasie 3g32m49s i zająłem 11 miejsce. Mogłem być nawet 10-ty, ale na ostatnich metrach zabrakło mi już sił i jedna osoba mnie wyprzedziła.
W tym czasie naprawdę czułem, że mam formę. Pierwszą połowę biegu starałem się trzymać czołówki. Na tym etapie byłem gdzieś na siódmym miejscu. Jednak potem zacząłem dostrzegać, że brakuje mi jeszcze wytrzymałości i każde następne okrążenie było coraz wolniejsze.
Moje założenia na tamtym maratonie obejmowały przebiegnięcie całego dystansu w czasie poniżej 3g30m. Troszeczkę zabrakło, ale i tak jestem bardzo szczęśliwy, że poprzedni rekord poprawiłem o ponad 15 minut.
Andrzej, z którym cały czas trenuję także miał dobry dzień i przebiegł 7 okrążeń co na ten moment było jego rekordem życiowym w odległości jaką przebiegł. Wiedziałem, że dla niego przebiec cały maraton to kwestia bliskiej przyszłości.
Wiem, że ostatnio mój blog jest narcystyczny. Nic nie poradzę, że tak bardzo cieszę się z moich wyników. Ale tak koniec końców po to jest blog właśnie. A ponadto czytają go ludzie podobni do mnie, którzy już także mieli podobne emocje albo pragną ich zaznać szukając motywacji. Radość zawsze jest większa gdy się nią podzielisz! Jestem pewien, że każdy czytelnik wie o co chodzi.
Życzę więc wszystkim wielu szczęśliwych chwil w każdym czasie
13-11-2011 - X Panewnicki Dziki Bieg Katowice - rekord w półmaratonie.
Minęło dwa tygodnie od udziału w tym biegu. Może to niektórych dziwić, bo przecież uzyskałem swój najlepszy wynik na tym dystansie. Cóż zwyczajnie nie miałem czasu.
Był to mój pierwszy udział w tym cyklu biegów, ale z pewnością nie ostatni. Przed biegiem bez pośpiechu zarejestrowaliśmy się z Andrzejem. Ponieważ nie było zbyt ciepło od razu przystąpiliśmy do rozgrzewki. Start był o 11-tej.
Startując w tych zawodach miałem świadomość, że tak jak w Biegu Niepodległości na 12km tak i tutaj w półmaratonie tempo biegu różni się od tego na maratonie. Postanowiłem więc, że nie będę biegł zbytnio w tyle, ale też tak, żeby biec razem z Andrzejem (nie wiem jak to wytłumaczyć, ale jakoś mniej wtedy męczą się moje mięśnie). Start rzeczywiście był dość mocny - już po kilkuset metrach byliśmy całkowicie rozgrzani. Choć wyprzedziło nas paru zawodników przez całe pierwsze okrążenie nie zniknęli nam z pola widzenia. Andrzej cały czas dotrzymuje mi kroku i wspiera mnie do końca drugiego okrążenia.
To już półmetek, a ja zamiast czuć jakieś zmęczenie czuję coś zupełnie odwrotnego. Czuję energię, która mnie roznosi i zmusza do przyspieszenia. Słyszę jednak jak tempo daje się we znaki Andrzejowi. Podziękowałem mu za dotychczasowe wsparcie i zachęciłem by biegł dalej, ale swoim tempem. Czułem się trochę niezręcznie, że go zostawiam, ale mnie po prostu roznosiła energia. Ruszyłem więc w pościg.
Czołówka oczywiście była już daleko jasne zatem było, że jej nie dogonię. Jednak chciałem wyprzedzić choć kilku zawodników i uzyskać jak najlepszy czas. Już na półmetku wiedziałem, że będzie rekord życiowy. W końcu dobiegłem do mety. Zmęczony, ale świadomy rekordu, który wynosi 1g32m30s. Miejsce także mnie cieszy - byłem 13-sty.
Jednak i tutaj kolejne doświadczenie uczy mnie pokory. Ostatnie dwa okrążenia nauczyły mnie aby nie lekceważyć rywali. To, że ich wyprzedziłem w pewnym momencie nie znaczy jeszcze, że z nimi wygrałem. W drugiej połowie biegu kilka razy wyprzedzałem zawodników i na odwrót. Na ostatnim okrążeniu w pewnym momencie nad kolejnym zawodnikiem miałem przewagę co najmniej 300m, a jednak na mecie był tylko 10 sekund za mną. Już pod koniec biegu mocno zwolniłem albo ów zawodnik miał jeszcze taki zapas sił by przyspieszyć i odrobić straty. Widać więc jasno, że moja forma nadal rośnie, ale mam spore luki w technice biegu i odpowiednim rozłożeniu sił. O tym drugim czynniku jaki ma wpływ na ostateczny wynik biegu napiszę w kolejnym wpisie.
Już niedługo o kolejnym moim rekordzie i pewnym niedosycie.
Zapraszam...
11-11-2011 - XVIII Bieg Niepodległości w Rudzie Śląskiej - bieg w nowych butach.
Przedwczoraj wystartowałem po raz pierwszy (od czasu porażki w biegu katorżnika) w zawodach na nieco krótszym dystansie. Bieg Niepodległości w Rudzie Śląskiej miał długość 12km. Wiedziałem, że przy takim dystansie biega się nieco inaczej niż w maratonach - przy krótszych biegach wzrasta tempo biegu. Myślę, że jedynie to mnie trochę niepokoiło jak ostatecznie wypadnę. Z drugiej strony miałem optymistyczne nastawienie, ponieważ byłem pewien, że do mety dobiegnę i co ważniejsze z całkiem dobrym wynikiem (choć wiadomo, że nie najszybszym rezultatem) bo biegłem już w moich nowych butach (pierwszych profesjonalnych do biegania).
Na zawody oprócz mojego przyjaciela Andrzeja przyjechała też jego siostra Gola. Przyznam, że jej obecność dodała nam jeszcze więcej radości z udziału w tych zawodach. Chociaż ani ja ani Andrzej nie należymy do tak zwanych ponuraków w towarzystwie Goli mieliśmy najszybciej rozgrzane mięśnie brzucha - ze śmiechu rzecz jasna.
Dzięki zorganizowaniu Andrzeja na zawody przyjechaliśmy o czasie i bez pośpiechu załatwiliśmy formalności zgłoszeniowe. Potem poszliśmy, a właściwie przebiegliśmy w formie rozgrzewki część trasy aby rozeznać teren biegu właściwego. Praktycznie cała trasa była w lesie, więc przypadła nam do gustu.
Adrenalina wzrastała wraz z przybliżającym się startem. W końcu padł strzał i ruszyliśmy. Ruszyliśmy bardzo szybko, ale Gola jeszcze szybciej. Na początku biegu była przed nami jakieś 20-30 metrów. Musieliśmy się dobrze sprężyć by dotrzymać tempa czołówce bo tylko tak mogliśmy uzyskać dobry czas. Do przebiegnięcia mieliśmy 4 okrążenia po 3km, niby tak mało w porównaniu z maratonem. Jednak ze względu na duże tempo na starcie już w połowie pierwszego okrążenia obaj odczuliśmy wysiłek. Mimo to staraliśmy się dotrzymać kroku.
Po pierwszym okrążeniu nie spojrzeliśmy jaki mamy czas, ale mieliśmy świadomość, że jak na nasze możliwości na pewno był niezły. Choć nie było to łatwe nadal próbowaliśmy towarzyszyć czołówce. Oddechy za plecami też częściowo nas motywowały. Gola co prawda została za nami w tyle, ale wiedzieliśmy, że sobie poradzi. Biegliśmy więc dalej by na półmetku zobaczyć,że nasz czas jest poniżej 23 minut, i że mamy szansę pobić swój rekord życiowy. Dla mnie był to naprawdę zastrzyk do dalszego wysiłku.
Postanowiłem więc, że nie będę zbytnio zwalniał. Po raz pierwszy też poczułem, że jestem wsparciem dla Andrzeja, a nie odwrotnie. Tak szczerze trochę się o niego obawiałem. Tego dnia było chłodno, a dla osoby z astmą jest to utrudnienie i zwiększone ryzyko pojawienia się ataku. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że po 6 kilometrach jego organizm jest wystarczająco rozgrzany, zaś pozostały dystans z pewnością nie stanowił problemu by przebiec, ponieważ radził sobie świetnie na trasie dwa razy dłuższej.
Nie pamiętam już czy spojrzeliśmy na czas po trzecim okrążeniu. Ja myślałem już tylko o tym żeby jak najszybciej skończyć ostatnie kółko. Czułem zmęczenie, minęło mnie kilka zawodników i zawodniczek. W przypadku Pań ciągle uczę się pokory w bieganiu, bo za każdym razem jeśli mnie wyprzedza (choć wiem ,że czasami jest o wiele lat młodsza za to ma większe doświadczenie w bieganiu) uświadamia mi jak dużo muszę poprawić w technice biegania. Za to kiedy zbliżałem się do połowy czwartego okrążenia znowu wzrosła mi adrenalina. Zacząłem więc znowu przyspieszać. Andrzej powiedział, żebym nie szalał, ale ja po prostu czułem, że mogę, że mam jeszcze zapas sił. Przede mną było kilku zawodników, których mogłem wyprzedzić, a każdy przyzna, że to miłe uczucie jak ktoś za nim zostaje.
Na finiszu przyspieszam, wydłużam krok, mobilizuję wszystkie mięśnie by wycisnąć co tylko się da. Wpadam na bieżnię, ostatnia prosta i mijam metę. Wiem, że nie mam podium, wiem że nie jestem w dziesiątce. To zresztą dla mnie nie ważne. Ważny jest jaki mam czas. Jaki czas...
Niestety do tej pory nie wiem. Zwyczajnie nie spojrzałem na zegar - przynajmniej od razu. Próbuję ściągnąć numer startowy, ale jestem zmęczony i nie umiem. Chwilę później Andrzej mi pomaga. Po zdjęciu numeru biorę ciasteczko i dopiero teraz patrzę na zegar. 48 minut. Rzeczywisty czas jest troszeczkę lepszy, ale już wiem, że mam kolejny rekord życiowy!
Jestem szczęśliwy, że tego dokonałem. Udało mi się to między innymi dzięki mojemu przyjacielowi Andrzejowi, który nawet w tym biegu choć zmagał się ze swoimi słabościami, wszelkimi sposobami wkładał duży wysiłek i wiernie towarzyszył mi niemal przez cały bieg.
Tak dobry wynik napawał mnie optymizmem przed kolejnym biegiem przełajowym. Mam na myśli Panewnicki Dziki Bieg, w którym biegłem dwa dni później. Jak było na tym półmaratonie? Zapraszam do przeczytania kolejnego wpisu, który pojawi się wkrótce...
29-10-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Manaslu) - HUURRRAAAAA!!!
Hura, hura, hura!!!
Nareszcie! Spełniło się moje pierwsze marzenie związane z bieganiem. Po raz pierwszy przebiegłem cały maraton, czyli 42km 195m. Miałem nadzieję, że ten cel uda mi się osiągnąć w tym roku, ale bardziej realna data była umiejscowiona w grudniu. Cóż przecież nie będę narzekał, że udało się wcześniej
Może zacznę od początku. Na zawody troszeczkę się spóźniłem i mało brakowało, że w zawodach w ogóle nie wziąłbym udziału. Na moje szczęście dopuszczono mnie do zawodów. Pogoda dopisała, bo choć jesieni ukryć się już nie da to ani nie padało ani zimno nie było.
Tak więc choć miałem niewielką stratę czasową, już na pierwszym okrążeniu zacząłem ją odrabiać. Wiedziałem, że muszę właściwie rozłożyć siły i zbytnio się nie forsować. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że po 2 godzinach biegu zawsze mam kryzys i czuję jaki dystans mogę jeszcze pokonać. Ponieważ czułem się świetnie podjąłem decyzję aby w ciągu tych 2 godzin jak najwięcej przebiec, ale też nie forsując się zbytnio.
Jak zatem mi się biegło? Wspaniale! Musiało być naprawdę dość sporo osób, ponieważ co chwilę kogoś wyprzedzałem (co było dobrą motywacją by gonić następnych), ale nie ukrywam, że były też osoby, które wyprzedzały mnie (co też było motywacją, bo uświadamiało mi to, że muszę się jeszcze wiele nauczyć). Jedyne co mi brakowało to towarzystwo mojego wiernego druha Andrzeja, którego serdecznie pozdrawiam (nie mam mu tego oczywiście za złe, bo wyjechał do rodziny nad morze, a rodzina rzecz święta).
Pół maratonu przebiegłem bez żadnych problemów. Czas - jak na mnie - całkiem dobry ok. 1g43m napawał mnie optymizmem, ale byłem ciekaw co będzie się działo w moim umyśle po 2h biegu. I rzeczywiście na szóstym okrążeniu miałem pierwszy kryzys. W tym momencie przypomniałem sobie, że w moim ostatnim wpisie na blogu obiecałem sobie nagrodę - profesjonalne buty do biegania. Ile razy chciałem zwolnić do zwykłego chodu za każdym razem przypominałem sobie o nagrodzie. I wiecie co? Pomogło! Cały czas biegłem.
Siódme okrążenie nie było takie ciężkie (choć już nie tak szybkie - tempo troszeczkę spadło) bo przecież wyrównywałem mój ostatni rekord życiowy na dystans. Ósme też nie było takie złe - choć jeszcze wolniejsze - bo to już i tak byłby mój rekord życiowy. Dziewiąte było najwolniejsze choć cały czas biegłem, ale wtedy już byłem pewny, że maraton przebiegnę.
Może Was to zdziwi, ale ostatnie kółko przebiegłem najszybciej ze wszystkich. Przyznam, że endorfiny zaczęły już działać i kilkakrotnie musiałem skupiać się na dokończeniu biegu powstrzymując się od płakania. Na tym ostatnim okrążeniu nie dałem się wyprzedzić już nikomu, choć byli tacy, którzy próbowali. Ja jednak nie myślałem już o niczym innym tylko o jak najszybszym ukończeniu biegu. Nawet nie czułem już bólu mięśni i kolan. Na ostatnich kilkuset metrach jeszcze przyspieszyłem, by na ostatniej prostej wręcz "sprint-ować".
Jakiż jestem szczęśliwy! Nie ważne, że nie byłem pierwszy. Nie ważne, że niektórzy nie widzieli jak kończę ten maraton. Nie ważne, że po raz kolejny nie wylosowałem upominku. Nawet to, że teraz kupię sobie te buty nie były dla mnie ważne. Ważne jest dla mnie to, że ukończyłem maraton!
Kiedy wsiadłem do mojego samochodu i zadzwoniłem do Andrzeja rozryczałem się ze szczęścia. Nawet dzisiaj kiedy o tym piszę łzy cisną mi się do oczu ze szczęścia...
Teraz z niecierpliwością czekam na ostateczne wyniki, bo na obecną chwilę znam tylko swój czas 3g48m35s - niezły co?
Moim kolejnym celem było przebiec wszystkie maratony na Biegowej Koronie Himalajów, ale doszły mnie słuchy, że w przyszłym roku ma ich już nie być - cóż szkoda, bo i miejsce i atmosfera była bardzo zachęcająca do brania udziału w zawodach. Jeśli tak się stanie będę musiał znaleźć inne zawody w naszym regionie. Tak czy owak mam nadzieję, że pobiegnę już w nowych butach.
A już za dwa tygodnie pobiegnę w Panewnickim Dzikim Biegu (półmaraton). Jak mi poszło? Czytajcie w kolejnym wpisie. Zapraszam...
26-10-2011 Wydłużanie treningu - Przyjemny trening
W ostatnią sobotę (22.10.2011r.) jak każdego tygodnia kiedy nie ma zawodów wspólnie z Andrzejem poszliśmy zrobić trening. Już wcześniej obiecaliśmy sobie, że wydłużymy dystans z 10 km na dłuższy, ale dopiero w tym dniu nam się to udało.
Pogoda była piękna, wręcz idealna. Mieliśmy wspaniałe samopoczucie i rewelacyjne humory. Biegliśmy spokojnie (tempo 6:00/km) i cały czas rozmawialiśmy. Początkowo planowaliśmy wydłużyć trasę o jakieś 3 km, ale już w trakcie treningu jasne było, że sił starczy na więcej. Zaczęliśmy więc improwizować i co chwilę zmienialiśmy uzgodnioną trasę.
Biegliśmy przez wiele miejsc, które pamiętamy z dawnych czasów i gdzie przeżyliśmy różne historie. Rozpamiętywaliśmy czasy kiedy na treningach przebiegaliśmy 25 km w całkiem dobrym czasie. Nawet padła propozycja by w najbliższym czasie przebiec naszą starą trasę treningową (chętnie się zgodziłem, ale pod warunkiem, że pobiegniemy w goglach - wiem, że trochę śmiesznie to brzmi, ale może kiedyś Andrzej wyjaśni skąd taki pomysł, he he...)
Ostatecznie przebiegliśmy 16 km w czasie 1:36:00 czyli light. A jednak czuję, że ten trening był wyjątkowy, ponieważ wyzwolił w nas coś co uważam za priorytet w uprawianiu sportu, a mianowicie RADOŚĆ. Tak właśnie to wspaniałe i miłe uczucie. Dzięki niemu odprężamy się, relaksujemy i zapominamy choć na chwilę o zgiełku, problemach, żalach i smutkach. To był czas wyłącznie dla nas. Myśleliśmy tylko o bieganiu, o celach na najbliższe zawody, o trasie na treningach, ale to był czas tylko dla nas. Ja osobiście naprawdę odpocząłem.
A propos planów. Na najbliższych zawodach (czyli już 29.10.2011r. na Biegowej Koronie Himalajów w Katowicach) po raz trzeci podejmę próbę przebiegnięcia całego maratonu. Nawet obiecałem sobie nagrodę - kupię sobie profesjonalne obuwie do biegania. Życzcie mi więc powodzenia, bo mam o co powalczyć. Jednak najbardziej życzcie mi radości z biegania, a cała reszta będzie wynikiem tej radości
Czy będę miał buty do biegania? Czytajcie w kolejnym wpisie o moich nowych doświadczeniach w maratonach...
15-10-2011 - Biegowa Korona Himalajów (K-2) - Recesja - czyli spadek formy.
Dziś po raz 5-ty (4-ty raz na Biegowej Koronie Himalajów) startowałem w maratonie. Chociaż mój wynik nie był najgorszy (dzisiaj przebiegłem 25km 471m uzyskując czas 2g15m45s) pierwszy raz odniosłem wrażenie, że moja forma zaczyna spadać.
Wiedziałem, że kiedyś to nastąpi. Miałem jednak nadzieję, że nie wcześniej niż po nowym roku. Przecież chcę przebiec cały maraton jeszcze w tym roku, a możliwości jest coraz mniej. Na Biegowej Koronie Himalajów w Katowicach będą w tym roku organizowane zawody jeszcze tylko trzy razy, zaś pogoda będzie coraz mniej sprzyjająca. Czy w takim razie zdążę zrealizować swój cel przebiegnięcia całego maratonu w tym roku?
Zaraz zaraz. Nie panikuj. To pierwszy bieg, który jak sam napisałem nie był najgorszy. Może dziś mam po prostu gorszy dzień - każdemu się przytrafia. Zacznijmy od tego, że w pracy miałem ciężki tydzień. Dzisiaj miałem stresy już przed zawodami, bo mój samochód odmówił posłuszeństwa co spowodowało, że na zawody trochę się spóźniłem (szczęście, że pozwolono mi w nich wystartować). Organizm też miał prawo buntować się - rano nic nie zjadłem (to wielki błąd) - a w zawodach z braku czasu wystartowałem bez rozgrzewki.
Czy w tych okolicznościach można mówić o spadku formy? Wydaje mi się, że dopiero czas pokaże. Jeśli na kolejnych zawodach pobiegnę wolniej to rzeczywiście wystąpiła u mnie recesja. Jednak tym będę się martwił na kolejnych zawodach.
Teraz cieszę się mimo wszystko, że wystartowałem w zawodach i przebiegłem 25km. Na wyniki muszę trochę poczekać. Z pewnością będą za kilka dni. A propos wyników. Jakiś czas temu narzekałem, że nie ma wyników z zawodów organizowanych 10-09-2011 z NIC-u 9/2011 Górskiego. Po prawie miesiącu jednak się pojawiły. Zająłem tam wspólnie z moim przyjacielem Andrzejem ex aequo miejsce 7-8. Wydaje się rewelacja prawda? Dodam, że w zawodach startowało (łącznie z paniami) 16 osób co wyjaśnia tak wysoką lokatę. W każdym razie przynajmniej wiem jak mi poszło (dziękuję Alku za te wyniki).
Podsumowując. Ogólnie cieszę się, że dzisiaj startowałem w zawodach. Wynik uważam mógł być lepszy, ale okoliczności przed zawodami wybiły mnie z rytmu, no i nie miałem rozgrzewki to wszystko miało jakiś wpływ na nieco gorszy, ale i tak niezły wynik. Czy mam spadek formy? Aby to stwierdzić muszę trochę poczekać. Póki co nie będę panikował, a wręcz wzmogę wysiłki, by jeszcze w tym roku przebiec cały maraton.
Życzcie mi powodzenia, bo jeśli przebiegnę ten cały maraton to obiecałem sobie własną nagrodę - kupno profesjonalnego obuwia do biegania
P.S. Jakby było mało przygód dzisiaj dodam, że z pośpiechu przed startem zapomniałem wyłączyć światła w aucie. Akumulator oczywiście padł i po zawodach nie mogłem odpalić samochodu. Na szczęście pomógł mi kolega i zakręcił na zapych więc do domu dojechałem
24-09-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Kangchenjunga) - Nie ma to jak rekord życiowy...
Po ostatnim marudzeniu w poprzednim wpisie, gdzie użalałem się nad sobą i narzekałem, że wyników nie podano do wiadomości (taki stan jak dotąd jest nie zmieniony), dzisiaj dla odmiany mam się czym pochwalić.
Wczoraj, tj. 24.09.2011r. brałem udział w kolejnym maratonie na Biegowej Koronie Himalajów. Ustanowiłem rekord życiowy jeśli chodzi o dystans, ponieważ przebiegłem 29km 652m. Mój poprzedni rekord życiowy ustanowiony 20 lat temu wynosił 25km. Jeśli chodzi o czas to był rekord w zawodach oficjalnych wynosił bowiem 2g34m39s. A zatem nie pobiłem najlepszego życiowego tempa z przed 20 lat. Mimo to rezultat jaki osiągnąłem bardzo mnie cieszy. Moje wyniki poprawiają się praktycznie z zawodów na zawody
Nie ukrywam, że wczorajszy czas nie ma dla mnie aż tak dużego znaczenia co dystans. Nigdy w życiu nie przebiegłem jeszcze takiej odległości. Zdaję sobie sprawę, że w porównaniu z innymi mój rezultat to nie aż taki wielki wynik. Wśród zawodników, którzy brali udział w tym maratonie był gość, który tydzień wcześniej w biegu 24h ustanowił swój rekord pokonując dystans 206km - to dopiero wynik. Myślę jednak, że mój rekord życiowy znacznie przybliżył mnie do mojego celu jakim jest obecnie przebiegnięcie całego maratonu.
To trochę dla mnie dziwne, ale po raz pierwszy w pewnej mierze poczułem to co Adam Małysz, który w okresie swojej świetności w skokach narciarskich często powtarzał, że nie myślał o tym by być najlepszym, ale żeby oddać jak najlepiej skok Kiedyś było to dla mnie czymś niezrozumiałym, a wczoraj właśnie coś takiego przeżyłem. Kiedy startowaliśmy z Andrzejem w zasadzie tylko przez krótką chwilę pomyślałem, że moim celem jest poprawić czas w półmaratonie i jeśli sił starczy wydłużyć dystans o jedne kółko i wyrównać rekord życiowy ustanowiony 20 lat temu. Podczas biegu mój przyjaciel wspomniał, że chciałby zrobić 7 kółek na co odpowiedziałem, że fajnie by było. I na tym się skończyło. Poza kilkoma zdaniami, że spróbujemy wydłużyć dystans właściwie o tym nie myślałem (bardziej realne było dla mnie 6 kółek).
Andrzej podczas biegu zachowywał oczywiście większy rozsądek ode mnie. Co chwila mnie korygował, przypominając mi bym nie szarżował, że przecież później mogę przyspieszyć. Początkowo trudno było mi się z tym pogodzić, ale wiedziałem, że ma rację. Słuchałem go więc i trzymałem umiarkowane tempo, które jak się później okazało, wcale nie było takie złe. Adi choć cały czas nie było widać po nim zmęczenia ostatecznie zakończył bieg na półmaratonie. Na piątym okrążeniu pojawiły się bóle i tym razem słusznie zrezygnował z wydłużenia dystansu. Jednak czas jaki uzyskał był bardzo dobry - lepszy od mojego z przed miesiąca o prawie 2 minuty! Ja jednak postanowiłem podjąć walkę i to nie o wyrównanie odległości z przed 20 lat ale o jej pobicie. Po piątym okrążeniu czułem się świetnie, równy oddech i tylko lekkie zmęczenie w łydkach. W tym momencie byłem pewien, że dam radę przebiec jeszcze dwa kółka.
No i tak ustanowiłem swój rekord życiowy! 29km 653m w czasie 2g34m39s. Wszystko dzięki mojemu przyjacielowi, który poprzez strofowanie mnie co parę chwil umiejętnie rozłożył moje siły. Po raz pierwszy na zawodach kibicowali mi rodzice i moja żona Kasia. Nie ukrywam, że to także miało duży wpływ na mój wynik. Chciałem wypaść jak najlepiej i myślę, że tak było. W każdym razie tata cieszył się jakbym rzeczywiście stanął na podium . Jestem też ciekaw, które miejsce zająłem, ale w tym wypadku jest to dla mnie sprawa drugoplanowa.
Teraz oczywiście bolą mnie kolana, zakwasy jednak już coraz szybciej znikają. Ale radość moja wzrasta i wzrasta,a to mobilizuje do dalszej pracy. Mam nadzieję, że następnym razem, Andrzejowi też dopisze forma i wydłuży swój dystans. Nie zmienia to faktu, że on także ma się z czego cieszyć bowiem znacznie poprawił swój czas na dystansie półmaratonu i to mimo swoich dolegliwości zdrowotnych! Brawo Andrzej! Bieganie z Tobą będzie dla mnie zawsze zaszczytem.
10-09-2011 - Nothing International Classic Marathon czyli NIC 9/2011 Górski - Czy jestem cierpliwy?
Cóż jeśli chodzi o mój kolejny udział w zawodach to mam mieszane uczucia. Sama organizacja biegu spoko. Miejsce też bardzo fajne - dobrze jest pobiegać w parku między drzewami. Nawet to, że biegło nas niewielu - ja wiem o 15-tu zawodnikach - nie było złe, bo przecież nie można zmusić kogoś do biegania w maratonie. Pogoda też dopisała bo ani zbyt upalnie ani zbyt zimno nie było. Napoje i przekąski także dla zawodników były mimo, że opłata za start naprawdę skromna była. Więc czemu ja marudzę...
No tak moja forma oczywiście nie dopisała. Jeszcze przed startem, gdzieś tam głęboko wierzyłem, że poprawię czas na półmaraton, a i dystans wydłużę. A tu masz. Już po trzech kółkach wiedziałem (a kółka małe były bowiem 2.5 km miały), że rekordu nie pobiję. Ba! Gdyby nie to, że startował ze mną mój przyjaciel to bieg ukończyłbym na marnych 10 km z miernym wynikiem. Ostatecznie półmaraton przebiegłem i to z nie najgorszym wynikiem 2g08m11s (dokładnie to przebiegłem 22.5 km). I co ja narzekam jednak dystans wydłużyłem nieco ponad kilometr! Ha ha...
No tak, ale które ja miejsce ostatecznie zająłem? Tego to ja jak dotąd nie wiem bo nie ma wyników na stronie. Zaglądam tam codziennie i nic. Może dlatego te biegi nazywają się NIC - ja tam nie wiem. A ja na tym tle to mam obsesję jak detektyw Monk. Nie lubię nie wiedzieć. Nie ważne jak mi poszło - dobrze czy źle. Każdy lubi znać wyniki, zwłaszcza jeśli wydaje mu się że był od kogoś lepszy. A może za mało zawodników było i nie warto wystawiać wyników. W końcu startowało nas tylko 15-tu. A może za mało ważne te zawody były. Nawet jeśli nie dla wszystkich to dla mnie jednego były bardzo ważne. Mam nowe doświadczenia, poznałem nowy rejon do biegania, nowych ludzi poznałem, a wyników nie poznałem... Dlaczego? To prawda, że bieganie ma sprawiać nam radość. Ale nie ukrywajmy lubimy porównywać siebie z innymi i właśnie między innymi temu służą zawody. Dzięki temu każdy wie nad czym jeszcze musi pracować i co ulepszać.
No dobra dobra. Ja narzekam a organizator może zwyczajnie nie miał czasu i nie zdążył wrzucić tych wyników. Może pracuję, a może rozchorował się (nie życzę tego nikomu, bądźcie zdrowi wszyscy), a może komputer się popsuł zwyczajnie. Tego nikt nie wie. Jeśli kogoś obraziłem to przepraszam. Tak w ogóle to chętnie te wyniki posortuję i w tabelkę wpiszę - kto, ile i w jakim czasie przebiegł - bo często przy kompie siedzę to mogę pomóc. Tylko kopie wyników na maila poślijcie.
No dobra już nie naciskam. W końcu nie ja organizowałem te zawody i nie ja będę decydować kiedy będą wstawione wyniki na stronie. Ale będą co nie...
27-08-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Nanga Parbat) Nowe cele.
Jeśli ktoś czyta wpisy w moim blogu zapewne pamięta jak jeszcze niedawno użalałem się po moim niewypale w Lublińcu (VII Bieg Katorżnika). Jednak płacz w niczym nie pomoże aby poprawić długość dystansu i osiągnięciu lepszego czasu. Trzeba się zabrać do pracy. Tak więc zabrałem się do dalszego trenowania.
Już 27.08.2011r. wystartowałem w kolejnym maratonie na Biegowej Koronie Himalajów (Maraton Nanga Parbat). Ku mojej wielkiej radości w zawodach wystartował mój przyjaciel Andrzej Głuszek. Jego decyzja była spontaniczna. Bardzo się cieszę, że miałem skromny udział by zachęcić go do biegania w zawodach.
Nasze założenia odnośnie startu w tych zawodach nieco się różniły. Andrzej startował pierwszy raz w życiu i jego celem było przebiegnięcie minimum dwa okrążenia. Cel osiągnął i to z rewelacyjnym wynikiem, ponieważ z pośród wszystkich zawodników, którzy ukończyli bieg na tym etapie (dwa okrążenia) był pierwszy. Moim celem zaś było przebiec minimum półmaraton i poprawić czas na tym dystansie (a jak sił starczy to wydłużyć dystans). Dystansu nie wydłużyłem, ale półmaraton przebiegłem poprawiając czas o prawie 15 minut. Mój nowy rekord wynosi obecnie 1g51m53s. To jeszcze nie jest jakaś rewelacja - wśród osób, które ukończyły bieg na tym dystansie byłem dopiero dwunasty.
Zdaję sobie sprawę, że nie każdych zawodach będę poprawiał czas lub wydłużał dystans. W tej chwili jednak są to dla mnie motywacje do dalszej pracy. Postawiłem sobie dwa kolejne cele: przebiec cały maraton oraz wziąć udział we wszystkich zawodach na Biegowej Koronie Himalajów w przyszłym roku (14 maratonów - dla mnie to byłoby coś).
Czas pokaże czy cele zostaną osiągnięte. W każdym razie nie zamierzam rezygnować z biegania dopóki sił i zdrowia starczy
14-08-2011 - VII Bieg Katorżnika - moja największa porażka
Kiedy każdy z nas podchodzi do jakichś zawodów jest pełen optymizmu i wiary, że jakimś sposobem wyprzedzi swoich rywali, a często nawet myśli, że zwycięży zawody. Nie ma w tym nic dziwnego, przecież po to są organizowane zawody. Z drugiej strony nikt nie bierze, że zawodów nie ukończy i nie będzie sklasyfikowany, a mimo to takie przypadki się zdarzają. Niestety do tych nielicznych przypadków należę także i ja.
Do udziału w VII Biegu Katorżnika namówił mnie mój kolega z pracy Krzysiu Puchała. Opowiedział mi wówczas, że przecież to nie maraton, a bieg na dystans najwyżej na 12 km. Dodał też, że jest to bieg przez moczary, błoto i parę przeszkód. Właściwie pomysł mi się spodobał bo taki dystans mnie nie przerażał (w końcu kiedyś pokonywałem większe dystanse). Ponieważ liczba miejsc była ograniczona i szybko malała więc nie namyślając się wiele szybko uregulowałem opłatę startową (było to w I połowie marca 2011). Dostałem się do drugiej grupy indywidualnej mężczyzn startującej o godzinie 15-tej.Teraz musiałem się tylko przygotować do biegu.
Postanowiłem więc zorientować się jak takie zawody wyglądają. Kiedy wszedłem na stronę o biegach katorżnika i zobaczyłem zdjęcia i filmy czułem się jak po zimnym prysznicu. Później nie było lepiej. Od kolegi z pracy dowiadywałem się co chwila, że w tym roku ma być znaczniej trudniej. Jednak postanowiłem, że skoro już zapisałem się to udział wezmę. Moim celem nie było oczywiście wygranie zawodów, ale nie chciałem być ostatni. Zabrałem się więc do pracy.
Ponieważ wiem, że kiedy się trenuje są lepsze i gorsze okresy, i że łatwo się zniechęcić postanowiłem znaleźć kogoś do pomocy kto będzie mnie mobilizował. Jedyna osoba, która byłaby chętna i wytrwała to mój przyjaciel Andrzej Głuszek. Byłem pewien, że zgodzi się mi pomóc i tak też się stało. Zaczęliśmy się umawiać na treningi raz w tygodniu - w sobotę rano.
Trasę wytyczył Andrzej (niezbyt trudna, ale też nie całkiem prosta) jej długość to około 10km. Poprosiłem go aby również przyłączył się do biegania na co przystał niemal bez zastanowienia. Na pierwszym treningu powiedział mi, że obawia się, że będzie mnie spowalniał bo ma astmę. Wyjaśniłem więc, że czas nie ma dla mnie aż tak dużego znaczenia. Ważniejsza dla mnie była kondycja. Mimo to czas jaki uzyskaliśmy za pierwszym razem uważam, że był bardzo dobry wynosił bowiem 1g03m00s. Oczywiście na drugi dzień boleśnie odczułem swój wysiłek po 20 latach przerwy.
Kolejne treningi napawały mnie optymizmem bowiem czas co pewien okres się poprawiał. Moja teoria była taka, że jeśli na treningu na dystansie 10km osiągnę czas 45 minut, wówczas w zawodach na pewno nie będę ostatni. Cel na treningu osiągnąłem co napawało mnie optymizmem. Ale zaraz potem popełniłem zasadniczy błąd. Kiedy na początku lipca mój przyjaciel wyjechał na urlop ja zamiast kontynuować swój trening odpuściłem sobie.
W między czasie dowiedziałem się, że w Katowicach są organizowane co miesiąc maratony i że każdy może wziąć w nich udział pokonując dowolny dystans. Pomyślałem więc, że byłby to niezły sprawdzian przed udziałem w Biegu Katorżnika. Wziąłem udział w biegu 30-07-2011 i przebiegłem połowę maratonu w czasie 2g06m25s. Ten sukces znowu napawał mnie optymizmem na niezłe miejsce w Biegu Katorżnika.
W końcu nadszedł dzień sprawdzianu. Cały czas myślałem, który będę? Oby nie ostatni. Dzień był słoneczny, ale nie upalny. Można rzec idealny do biegania. Na miejsce chciałem dotrzeć około godz.10-tej jednak ponieważ nie znałem dokładnie drogi ostatecznie dotarłem przed 12-tą. Poszedłem wraz z kolegą po numer startowy i chwilę później obserwowaliśmy start kobiet. Widziałem, że pierwszy odcinek przez wodę jest dosyć długi (nieoficjalnie dostałem informację, że wynosił ok. 1,5km). Na zdjęciach i filmikach, które widziałem nie wydawał się on aż tak długi.
Byłem jednak ciekaw z jakim czasem ukończą bieg mężczyźni startujący w I turze o godzinie 11-ej. Pierwsza osoba dobiegła do mety uzyskując wynik 2g37m05s. Było dla już jasne, że ten bieg będzie dla mnie bardzo trudny.
Jest godzina 15-ta i startujemy. Początek całkiem niezły. Nie jestem ostatni choć woda dość nieprzyjemna, chłodna. Czuję jednak jak wiele wysiłku wkładam. Ale wysilam się, chcę ukończyć bieg. Na zawody przyjechała moja siostra z mężem aby mi kibicować. Inni zawodnicy zaczynają mnie wyprzedzać, ale to mnie nie zniechęca bo przecież jeszcze mogę to nadrobić. Biegnę dalej a właściwie idę bo brodząc w wodzie sięgającej do klatki piersiowej trudno przecież biegać. Kiedy zbliżam się do końca jeziora łapie mnie skurcz w prawej nodze. Bardzo boli, ale szybko rozmasowuję mięsień i idę dalej. Wychodzę z wody i zaczynają się błota. Tutaj też co chwila woda od pasa do klatki, ale jest już bardzo zimna. Na dystansie około 2,5km łapie mnie skurcz w lewej nodze - ten był znacznie silniejszy. Rozmasowałem mięsień, ale w miedzy czasie za plecami usłyszałem zdanie, że dalej będzie już tylko gorzej. Wystraszyłem się. Nie tego zdania, które usłyszałem, ale pomyślałem co jeśli skurcz złapie mnie w obu nogach. Już się nie dowiem bo zrezygnowałem...
Co mnie pokonało? Odpowiedź jest prosta: brak wiary w siebie. Piszę to 3 tygodnie po biegu i wiem, że mogłem go ukończyć - może ostatni ale mogłem dobiec. Ale ta porażka czegoś też mnie nauczyła. Startując w takich zawodach jak Bieg Katorżnika trzeba walczyć nie tylko z trudami na trasie, ale przede wszystkim zwalczać negatywne myślenie.
Po zejściu z trasy oczywiście byłem wściekły, że nie ukończyłem biegu. Na szczęście od razu miałem wsparcie ze strony siostry i szwagra, którzy dodali mi otuchy. Potem spotkałem mojego przyjaciela Andrzeja, który też przyjechał z rodziną mi kibicować. Najbardziej podobało mi się nastawienie małego chłopca, który powiedział, że w przyszłym roku wystartuje w Biegu Małego Katorżnika i będzie pierwszy. Wtedy dotarło do mnie, że ten bieg wcale nie był porażką - mimo, że go nie ukończyłem. Moją porażką byłoby zrezygnowanie z udziału w Biegu Katorżnika w następnym roku.
A zatem najwyższa pora zabrać się do pracy. Oprócz ukończenia Biegu Katorżnika wytyczyłem sobie kolejny cel. Ale o tym w kolejnym wpisie. Zapraszam...
30-07-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Cho Oyu) Pierwszy start w zawodach po 20 latach
Minęło ponad dwa tygodnie od mojego pierwszego startu w zawodach po 20-letniej przerwie. Mam prawie 38 lat i postanowiłem zrealizować swoje marzenie - stanąć na podium w biegu długodystansowym.
Już widzę te uśmieszki na twarzach i wasze słowa w myślach: "chłopie teraz ci się zachciało, trzeba było działać jak byłeś młodszy o te 20 a nawet więcej lat". Jeszcze rok temu skłonny byłbym takim osobom przyznać rację, ale nie dzisiaj!
Właściwie co mnie skłoniło do tego by zrealizować swoje marzenie? Czynników z pewnością było wiele, ale wspomnę o czterech, które miały największy wpływ na moją decyzję: 1) od dzieciństwa lubiłem biegać i chciałem wygrać jakieś zawody w biegach, 2) przeczytałem kiedyś książkę Richarda Carlsona pt. "Zapomnij o kłopotach zasmakuj w banknotach", z której pamiętam szczególnie jeden fragment: "Recepta na sukces brzmi dość nieskomplikowanie, ale w istocie taka właśnie jest: Po prostu zacznij. Postaw pierwszy krok, potem kolejny i następny. Nie spoglądaj się zbyt daleko w przyszłość nie oglądaj się zbyt daleko za siebie. Koncentruj się na chwili obecnej tak bardzo, jak tylko potrafisz. Jeśli zastosujesz się do tego prostego planu z zaskoczeniem odkryjesz, ile z czasem możesz osiągnąć", 3) jak na ironie bajka "Ratatuj" (dobrze zanan młodszemu pokoleniu), która z bieganiem niewiele ma wspólnego jest bowiem o gotowaniu, jednak ideę w niej zawartą - gotować każdy może - można odnieść do każdej dziedziny naszego życia, ja zatem twierdzę, że biegać każdy może i wreszcie 4) bezpośredni wpływ mojego kolegi z pracy Krzysia Puchały, który niemal mnie "przymusił" do zapisania się na "VII Bieg Katorżnika", o którym jeszcze napiszę nieco później.
Oto krótka historia moich doświadczeń w bieganiu. W szkole podstawowej ze względu na moją wątłą posturę rzadko byłem brany pod uwagę w zawodach. Wówczas sam za bardzo w siebie nie wierzyłem. Pamiętam tylko jedne zawody, w których brałem udział. Były to biegi sztafetowe. Ja byłem na ostatnim odcinku. Niestety moi poprzednicy nie byli w stanie dorównać rywalom i kiedy nadeszła moja kolej świadomość, że nie biegnę po nagrodę pozbawiła mnie zapału i radości z udziału. Następne zawody jakie pamiętam to bieg przełajowy na 3000 metrów w szkole średniej. Każdy mógł wziąć udział więc oczywiście zapisałem się. Było to wiosną 1989 roku. Na początku miały być dwie kategorie wiekowe: klasy I-II oraz III-V. Startowaliśmy wszyscy razem i ... i byłem I w swojej kategorii wiekowej, ale ... ale zabrakło szczęścia bowiem ostatecznie organizator z niewiadomych dla mnie do dzisiaj przyczyn z dwóch kategorii zrobił jedną, a w takim układzie byłem dopiero piąty, a zatem poza podium. Z jednej strony czułem się pokrzywdzony, ale z drugiej czułem, że mam w sobie potencjał na długie dystanse. Szkoda, że wtedy nikt z nauczycieli tego nie widział. Być może znowu nie zachęcała do tego moja wątła postura, a może fakt, że szkoła nie była sportowa a rolnicza. Koniec końców miałem jeszcze jedną szansę w zawodach dwa lata później (1991) także w dystansie 3000. Niestety znowu miałem pecha. Cały czas przygotowywałem się biegu na długi dystans. Ponieważ mój bieg miał być jako jeden z ostatnich, a koledzy naciskali, żeby jechać już do domu, nauczyciel poszedł na kompromis. Co prawda pozwolił mi wziąć udział w biegach, ale na dystans 800 metrów i ... jak się zapewne domyślacie byłem ostatni! Mało brakowało abym nie dobiegł do mety bowiem nie potrafiłem na takim dystansie rozłożyć odpowiednio sił. Publiczność także nie była przyjazna wołając do mnie: "U-GAN-GA". Rzeczywiście patrząc na takiego chudzielca jak ja brakowało tylko zmienić kolor skóry na czarny i wysłać gościa do Afryki. Tak to właśnie zakończyły się moje starty w oficjalnych zawodach.
Mimo wszystko nie zniechęciło mnie to do samego biegania. Niecały rok później odnowiłem kontakty z kolego moim przyjacielem ze Szkoły Muzycznej Andrzejem Głuszek. Oboje mieliśmy elektroniczne organy i często wspólnie graliśmy. Kolega oczywiście był dużo lepiej zbudowany ode mnie i często wspominałem, że też chciałbym mieć lepszą sylwetkę. Od słowa do słowa postanowiliśmy ćwiczyć kulturystykę. Cóż moja sylwetka niewiele się poprawiła, ale po niedługim czasie powróciłem do biegania. Zaczęliśmy od 5 km. Potem co kilka tygodni zwiększaliśmy dystans. Latem 1992 biegaliśmy już po 25 km. Najlepszy czas na tym dystansie to 1g45min (jak dotąd jest to mój rekord życiowy zarówno jeśli chodzi o sam dystans jak i czas na tym dystansie). Niestety brak doświadczenia i odpowiedniego doradcy (trenera) niewłaściwy trening doprowadził, że naderwałem (szczęście, że nie zerwałem) ścięgno w kostce i musiałem zapomnieć nie tylko o treningach w bieganiu, ale o jakimkolwiek wysiłku nogi przez 2 miesiące. Właśnie wtedy moje bieganie i udział w zawodach zostało wyparte do strefy iluzji. Jednak nie na zawsze...
Minęło 20 lat. Mój kolega z pracy Krzysiek Puchała w ubiegłym roku (2010) wystartował w Maratonie Komandosa. Jest on wysoki i dobrze zbudowany. Chociaż praktycznie nie ćwiczył bieg ukończył i co ważniejsze nie był ostatni (za co darzę go ogromnym szacunkiem). Uparł się, żebym razem z nim zapisał się na VII Bieg Katorżnika. Po jakimś czasie zgodziłem się i uregulowałem należności. Pomyślałem, że te 7-12 km to przecież dystans, który mogę pokonać. Później dowiedziałem się jak ciężki to bieg (a jak było naprawdę to jeszcze napiszę później). Zapisy były w marcu 2011 i od razy przystąpiłem do działania. Ponieważ znam już trochę siebie wiedziałem, że potrzebuję kogoś, kto będzie wiernie mi towarzyszył i pomagał w treningach. Znam tylko jedną taką osobę. To Andrzej Głuszek. Odnowiłem ponownie z nim kontakty i przedstawiłem jak się sprawy mają. Andrzej bez wahania zgodził się na treningi ze mną.
Umawialiśmy się co tydzień w sobotę rano z nielicznymi zmianami na niedzielę. Biegaliśmy po 10 kilometrów przez kilka miesięcy sukcesywnie poprawiając wynik. Na początku lata Andrzej wyjechał na urlop i wstyd się przyznać, ale moja natura szybko dała o sobie znać. Dwa treningi z kolei sobie odpuściłem. Na szczęście wcześniej zacząłem się interesować biegami w maratonach i zapisałem się na takie zawody w Katowicach, które były 30-07-2011. Był to Maraton Cho Oyu na Biegowej Koronie Himalajów. Pomyślałem sobie, że to niezły test przed Biegiem Katorżnika. Założenie miałem takie aby spróbować przebiec cały dystans, ale przede wszystkim zobaczyć jaki czas mam po przebiegnięciu dystansu zbliżonego do tego na Biegu Katorżnika. Całego maratonu nie przebiegłem. Ale udało mi się ukończyć półmaraton (21290m) w czasie 2:06:25 co po takiej długiej przerwie uważam za niezłe osiągnięcie. A co z moim testem? Po trzech okrążeniach czyli dystansie ponad 12 km mój czas wynosił 1:03:30 i wydawał się bardzo dobry.
Chociaż cieszyłem się z wyniku jaki osiągnąłem bardzo boleśnie odczułem wysiłek na dystansie ponad dwukrotnie dłuższym niż na moich dotychczasowych treningach. Tym razem jednak nie mam zamiaru rezygnować z biegania. Raczej będę wyciągał wnioski do dalszej pracy aby osiągnąć kiedyś sukces.
Biegać każdy może! Wielu łatwo przyzna mi rację. Ale niewielu wie, że zwyciężyć może tylko wtedy jeśli nie podda się po porażce!
O mojej największej porażce przeczytasz w następnym wpisie.
Zapraszam
Szczerze pisząc miałem nadzieję, że ostatni maraton w cyklu Biegowej Korony Himalajów zakończę kolejnym rekordem życiowym. Niestety nie dość, że nie było rekordu to nawet nie przebiegłem całego dystansu. Naprawdę bardzo chciałem poprawić ten ostatni rekord i zejść poniżej 3 godziny 30 minut. Mój umysł był jak najbardziej na tak, ale niestety mój organizm nie. Powiedział STOP!
Jak zwykle znowu brak pokory, ale też brak doświadczenia dały mi w kość. Jeszcze wiele muszę się nauczyć, w przeciwnym razie nigdy nie osiągnę naprawdę dobrych wyników. Muszę się nauczyć obserwować i słuchać swojego ciała. Przecież już na poprzednim półmaratonie miałem problemy w bieganiu. Dlaczego?
Odpowiedź jest banalnie prosta i oczywista. Nie można być w wysokiej formie bez przerwy. Nie można przecież ustawić jakąś poprzeczkę i stale ją utrzymywać. Jest to po prostu nie możliwe. Gdyby namalować formę w linii ciągłej nigdy nie będzie ona prosta czy pochyła tylko będzie przebiegała w sposób falujący. Oczywiście linia ta będzie miała tendencje wzrostowe lub spadkowe, które są zależne od wielu czynników (takich jak trening, odżywianie, praca, wypoczynek, zdrowie a nawet pogoda i wielu innych). Normalną rzeczą jest, że każdy sportowiec chciałby aby jego sinusoida (falująca linia) formy wskazywała tendencję rosnącą. Ale od czego zacząć?
Osobiście żaden ze mnie znawca, ani weteran biegania. Jak dotąd nie przeczytałem żadnej fachowej książki o bieganiu, zaś jeśli chodzi o osobiste doświadczenia z bieganiem to uważam, że mam je bardzo skromne. Mimo to postanowiłem sprawdzić swoją hipotezę. Na obecną chwilę uważam, że jeśli chcemy aby nasza linia formy wykazywała tendencję wzrostową należy przeanalizować co do obecnej chwili osiągnęliśmy, jakie błędy popełniliśmy a następnie zrobić plan na najbliższy sezon oraz zastanowić się na ile jest on realny. Potem możemy zrobić mały bilans, skorygować ewentualne założenia do naszych możliwości. W końcu możemy ułożyć sobie plan treningu i rozpocząć zmierzanie do celu. Jakoś łatwo mi się to pisało, ale jak będzie w realu? Zobaczymy :-)
Zacznijmy więc od analizy mojego pierwszego sezonu w bieganiu. Jaki był dla mnie rok 2011. Może najpierw liczby.
Wziąłem udział w 12-tu zawodach: ukończyłem tylko 4 (2 maratony, 1 półmaraton oraz bieg niepodległości na 12 km) oraz 1 raz nie byłem sklasyfikowany (VII Bieg Katorżnika);
W sumie na wszystkich zawodach przebiegłem 285 km 495 m. Zajęło mi to czasu łącznie 24g59m47s. Niestety nie prowadziłem statystyk w jakim czasie i ile przebiegłem na treningach.
Moje rekordy to:
0g47m37s - na dystansie 12 km - 68 miejsce
1g32m30s - półmaraton (21 km) - 13 miejsce
3g32m48s - maraton (42 km 195 m) - 11 miejsce
Mój najgorszy wynik:
35m00s - VII Bieg Katorżnika - niesklasyfikowany ponieważ przebiegłem tylko 2,5 km z 12 km.
Moje wydatki łącznie wyniosły 609,98 zł z czego 235 zł to opłaty startowe, zaś pozostała część to obuwie i ubrania. Paliwa już nie liczyłem.
Nagrody:
Wylosowana nagroda niespodzianka - gogle do pływania, które w bieganiu są nie zastąpione
4 pamiątkowe medale za udział w maratonach oraz dyplomy.
Na pierwszy rzut oka wydaje się to sezon kiepski. Ja jednak uważam wręcz odwrotnie. Był to naprawdę udany sezon choć z wynikami innymi niż zakładałem. Co prawda nie ukończyłem Biegu Katorżnika (na który bardzo się nastawiałem) za to ustanowiłem rekordy życiowe na trzech różnych dystansach. Ustanawiając życiówkę w maratonie zająłem 11 miejsce i naprawdę niewiele brakło bym był w 1 dziesiątce, a w końcu jest to mój pierwszy sezon biegania po 20 latach przerwy. Nawet wynik z ostatniego biegu w maratonie mnie cieszy, bo jak na koniec sezonu gdzie forma mi spadła przebiegnięcie prawie 30 km w czasie krótszym niż 2,5 godziny dla mnie też było wyczynem.
Jakie więc wnioski wyciągnąłem?
Na pewno będę dalej biegał.
Na pewno wezmę udział w półmaratonach i maratonach.
Marzy mi się bieg ultra (na razie 12h).
Na pewno wystartuję w Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów w Złotoryji.
Na pewno będę startować w Biegu Katorżnika w Lublińcu.
W półmaratonie chciałbym zejść poniżej 1g20m a w maratonie poniżej 3g15m.
Będę robić zapiski z treningów i je analizował.
Będę ćwiczył cierpliwość i hart ducha.
Będę więcej rozmawiał z kolegami, którzy mają większe doświadczenie w bieganiu ode mnie.
Czy moja hipoteza tendencji wzrostowej formy jest właściwa? Dowiem się za co najmniej kilka lat. Póki co skupiam się na realizowaniu postanowień na rok 2012. Chcę zrealizować je wszystkie. Życzę Wam wszystkim drodzy czytelnicy, żebyście niezależnie od założeń i wyników, tak samo jak ja zawsze czerpali radość z biegania bo to najlepsza motywacja by je kontynuować!
11-12-2011 - XI Panewnicki Dziki Bieg Katowice - jakoś słabo :-(
Ten bieg był kolejną lekcją dla mnie. Na treningach półmaraton był dla mnie już normą i wydawało mi się, że ukończenie tych zawodów to pestka. A jednak bardzo się myliłem...
Jak zatem wyglądał mój bieg w ostatnim półmaratonie, w którym brałem udział w 2011 roku? Początek był nawet niezły, ale nieco wolniejszy niż poprzednim razem. Czołówka odbiegła nieco dalej, ale miałem nadzieję, że później trochę ją podgonię. Andrzej biegł ze mną równo całe pierwsze okrążenie. Podobnie jest na drugim kółku, ale tym razem to ja zaczynam ciężko oddychać. Nie wiem dlaczego tak się czuję. Nogi wydają mi się coraz cięższe. Za półmetkiem wypuszczam Andrzeja do przodu bo nie chcę go spowalniać widząc, że rozpiera go energia podobnie jak mnie miesiąc wcześniej. Ja sam zwalniam nieco tempo, mając nadzieję, że trochę odsapnę. Niestety nadal nie mam sił, a widząc jak coraz więcej osób mnie wyprzedza zastanawiałem się dlaczego nie mam energii. W końcu poddałem się i zszedłem z trasy po trzecim okrążeniu. Przebiegłem 15.75 km w czasie 1g18m48s.
Czekając na Andrzeja życzyłem mu jak najlepszego wyniku, ale też myślałem co jest powodem mego słabego wyniku. Byłem przecież wyspany, do biegu rozgrzany... Jedyne co to pogoda mi nie odpowiadała. Nie było deszczu ani śniegu, ale za to było wilgotne powietrze. To jedyny czynnik, który ewentualnie mógłby usprawiedliwić mój słaby wynik. A może znowu miałem zły dzień. Po prostu.
Na zawodach podano radosną nowinę, że cykl będzie nadal kontynuowany, a każdy bieg w miesiącu będzie się rozpoczynał w niedzielę o godzinie 11-tej. Mnie osobiście ta godzina bardzo nie odpowiada, ale przecież tak zadecydowała większość i trzeba to uszanować.
Andrzej ukończył półmaraton na miejscu 13-tym :-) Gratuluję!
Teraz oboje czekaliśmy już na ostatni maraton w cyklu Biegowej Korony Himalajów. Jak poszło? Zapraszam na kolejny wpis wkrótce...
26-11-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Annapurna)
Minęło trochę czasu od ostatniego mojego wpisu. Aż sam się dziwię, że tak długo zwlekałem. W końcu półtora miesiąca temu w kolejnym maratonie w cyklu BKH ustanowiłem nowy życiowy rekord.
Sam byłem zaskoczony, że tak dobrze mi poszło. Dystans maratonu przebiegłem w czasie 3g32m49s i zająłem 11 miejsce. Mogłem być nawet 10-ty, ale na ostatnich metrach zabrakło mi już sił i jedna osoba mnie wyprzedziła.
W tym czasie naprawdę czułem, że mam formę. Pierwszą połowę biegu starałem się trzymać czołówki. Na tym etapie byłem gdzieś na siódmym miejscu. Jednak potem zacząłem dostrzegać, że brakuje mi jeszcze wytrzymałości i każde następne okrążenie było coraz wolniejsze.
Moje założenia na tamtym maratonie obejmowały przebiegnięcie całego dystansu w czasie poniżej 3g30m. Troszeczkę zabrakło, ale i tak jestem bardzo szczęśliwy, że poprzedni rekord poprawiłem o ponad 15 minut.
Andrzej, z którym cały czas trenuję także miał dobry dzień i przebiegł 7 okrążeń co na ten moment było jego rekordem życiowym w odległości jaką przebiegł. Wiedziałem, że dla niego przebiec cały maraton to kwestia bliskiej przyszłości.
Wiem, że ostatnio mój blog jest narcystyczny. Nic nie poradzę, że tak bardzo cieszę się z moich wyników. Ale tak koniec końców po to jest blog właśnie. A ponadto czytają go ludzie podobni do mnie, którzy już także mieli podobne emocje albo pragną ich zaznać szukając motywacji. Radość zawsze jest większa gdy się nią podzielisz! Jestem pewien, że każdy czytelnik wie o co chodzi.
Życzę więc wszystkim wielu szczęśliwych chwil w każdym czasie
13-11-2011 - X Panewnicki Dziki Bieg Katowice - rekord w półmaratonie.
Minęło dwa tygodnie od udziału w tym biegu. Może to niektórych dziwić, bo przecież uzyskałem swój najlepszy wynik na tym dystansie. Cóż zwyczajnie nie miałem czasu.
Był to mój pierwszy udział w tym cyklu biegów, ale z pewnością nie ostatni. Przed biegiem bez pośpiechu zarejestrowaliśmy się z Andrzejem. Ponieważ nie było zbyt ciepło od razu przystąpiliśmy do rozgrzewki. Start był o 11-tej.
Startując w tych zawodach miałem świadomość, że tak jak w Biegu Niepodległości na 12km tak i tutaj w półmaratonie tempo biegu różni się od tego na maratonie. Postanowiłem więc, że nie będę biegł zbytnio w tyle, ale też tak, żeby biec razem z Andrzejem (nie wiem jak to wytłumaczyć, ale jakoś mniej wtedy męczą się moje mięśnie). Start rzeczywiście był dość mocny - już po kilkuset metrach byliśmy całkowicie rozgrzani. Choć wyprzedziło nas paru zawodników przez całe pierwsze okrążenie nie zniknęli nam z pola widzenia. Andrzej cały czas dotrzymuje mi kroku i wspiera mnie do końca drugiego okrążenia.
To już półmetek, a ja zamiast czuć jakieś zmęczenie czuję coś zupełnie odwrotnego. Czuję energię, która mnie roznosi i zmusza do przyspieszenia. Słyszę jednak jak tempo daje się we znaki Andrzejowi. Podziękowałem mu za dotychczasowe wsparcie i zachęciłem by biegł dalej, ale swoim tempem. Czułem się trochę niezręcznie, że go zostawiam, ale mnie po prostu roznosiła energia. Ruszyłem więc w pościg.
Czołówka oczywiście była już daleko jasne zatem było, że jej nie dogonię. Jednak chciałem wyprzedzić choć kilku zawodników i uzyskać jak najlepszy czas. Już na półmetku wiedziałem, że będzie rekord życiowy. W końcu dobiegłem do mety. Zmęczony, ale świadomy rekordu, który wynosi 1g32m30s. Miejsce także mnie cieszy - byłem 13-sty.
Jednak i tutaj kolejne doświadczenie uczy mnie pokory. Ostatnie dwa okrążenia nauczyły mnie aby nie lekceważyć rywali. To, że ich wyprzedziłem w pewnym momencie nie znaczy jeszcze, że z nimi wygrałem. W drugiej połowie biegu kilka razy wyprzedzałem zawodników i na odwrót. Na ostatnim okrążeniu w pewnym momencie nad kolejnym zawodnikiem miałem przewagę co najmniej 300m, a jednak na mecie był tylko 10 sekund za mną. Już pod koniec biegu mocno zwolniłem albo ów zawodnik miał jeszcze taki zapas sił by przyspieszyć i odrobić straty. Widać więc jasno, że moja forma nadal rośnie, ale mam spore luki w technice biegu i odpowiednim rozłożeniu sił. O tym drugim czynniku jaki ma wpływ na ostateczny wynik biegu napiszę w kolejnym wpisie.
Już niedługo o kolejnym moim rekordzie i pewnym niedosycie.
Zapraszam...
11-11-2011 - XVIII Bieg Niepodległości w Rudzie Śląskiej - bieg w nowych butach.
Przedwczoraj wystartowałem po raz pierwszy (od czasu porażki w biegu katorżnika) w zawodach na nieco krótszym dystansie. Bieg Niepodległości w Rudzie Śląskiej miał długość 12km. Wiedziałem, że przy takim dystansie biega się nieco inaczej niż w maratonach - przy krótszych biegach wzrasta tempo biegu. Myślę, że jedynie to mnie trochę niepokoiło jak ostatecznie wypadnę. Z drugiej strony miałem optymistyczne nastawienie, ponieważ byłem pewien, że do mety dobiegnę i co ważniejsze z całkiem dobrym wynikiem (choć wiadomo, że nie najszybszym rezultatem) bo biegłem już w moich nowych butach (pierwszych profesjonalnych do biegania).
Na zawody oprócz mojego przyjaciela Andrzeja przyjechała też jego siostra Gola. Przyznam, że jej obecność dodała nam jeszcze więcej radości z udziału w tych zawodach. Chociaż ani ja ani Andrzej nie należymy do tak zwanych ponuraków w towarzystwie Goli mieliśmy najszybciej rozgrzane mięśnie brzucha - ze śmiechu rzecz jasna.
Dzięki zorganizowaniu Andrzeja na zawody przyjechaliśmy o czasie i bez pośpiechu załatwiliśmy formalności zgłoszeniowe. Potem poszliśmy, a właściwie przebiegliśmy w formie rozgrzewki część trasy aby rozeznać teren biegu właściwego. Praktycznie cała trasa była w lesie, więc przypadła nam do gustu.
Adrenalina wzrastała wraz z przybliżającym się startem. W końcu padł strzał i ruszyliśmy. Ruszyliśmy bardzo szybko, ale Gola jeszcze szybciej. Na początku biegu była przed nami jakieś 20-30 metrów. Musieliśmy się dobrze sprężyć by dotrzymać tempa czołówce bo tylko tak mogliśmy uzyskać dobry czas. Do przebiegnięcia mieliśmy 4 okrążenia po 3km, niby tak mało w porównaniu z maratonem. Jednak ze względu na duże tempo na starcie już w połowie pierwszego okrążenia obaj odczuliśmy wysiłek. Mimo to staraliśmy się dotrzymać kroku.
Po pierwszym okrążeniu nie spojrzeliśmy jaki mamy czas, ale mieliśmy świadomość, że jak na nasze możliwości na pewno był niezły. Choć nie było to łatwe nadal próbowaliśmy towarzyszyć czołówce. Oddechy za plecami też częściowo nas motywowały. Gola co prawda została za nami w tyle, ale wiedzieliśmy, że sobie poradzi. Biegliśmy więc dalej by na półmetku zobaczyć,że nasz czas jest poniżej 23 minut, i że mamy szansę pobić swój rekord życiowy. Dla mnie był to naprawdę zastrzyk do dalszego wysiłku.
Postanowiłem więc, że nie będę zbytnio zwalniał. Po raz pierwszy też poczułem, że jestem wsparciem dla Andrzeja, a nie odwrotnie. Tak szczerze trochę się o niego obawiałem. Tego dnia było chłodno, a dla osoby z astmą jest to utrudnienie i zwiększone ryzyko pojawienia się ataku. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że po 6 kilometrach jego organizm jest wystarczająco rozgrzany, zaś pozostały dystans z pewnością nie stanowił problemu by przebiec, ponieważ radził sobie świetnie na trasie dwa razy dłuższej.
Nie pamiętam już czy spojrzeliśmy na czas po trzecim okrążeniu. Ja myślałem już tylko o tym żeby jak najszybciej skończyć ostatnie kółko. Czułem zmęczenie, minęło mnie kilka zawodników i zawodniczek. W przypadku Pań ciągle uczę się pokory w bieganiu, bo za każdym razem jeśli mnie wyprzedza (choć wiem ,że czasami jest o wiele lat młodsza za to ma większe doświadczenie w bieganiu) uświadamia mi jak dużo muszę poprawić w technice biegania. Za to kiedy zbliżałem się do połowy czwartego okrążenia znowu wzrosła mi adrenalina. Zacząłem więc znowu przyspieszać. Andrzej powiedział, żebym nie szalał, ale ja po prostu czułem, że mogę, że mam jeszcze zapas sił. Przede mną było kilku zawodników, których mogłem wyprzedzić, a każdy przyzna, że to miłe uczucie jak ktoś za nim zostaje.
Na finiszu przyspieszam, wydłużam krok, mobilizuję wszystkie mięśnie by wycisnąć co tylko się da. Wpadam na bieżnię, ostatnia prosta i mijam metę. Wiem, że nie mam podium, wiem że nie jestem w dziesiątce. To zresztą dla mnie nie ważne. Ważny jest jaki mam czas. Jaki czas...
Niestety do tej pory nie wiem. Zwyczajnie nie spojrzałem na zegar - przynajmniej od razu. Próbuję ściągnąć numer startowy, ale jestem zmęczony i nie umiem. Chwilę później Andrzej mi pomaga. Po zdjęciu numeru biorę ciasteczko i dopiero teraz patrzę na zegar. 48 minut. Rzeczywisty czas jest troszeczkę lepszy, ale już wiem, że mam kolejny rekord życiowy!
Jestem szczęśliwy, że tego dokonałem. Udało mi się to między innymi dzięki mojemu przyjacielowi Andrzejowi, który nawet w tym biegu choć zmagał się ze swoimi słabościami, wszelkimi sposobami wkładał duży wysiłek i wiernie towarzyszył mi niemal przez cały bieg.
Tak dobry wynik napawał mnie optymizmem przed kolejnym biegiem przełajowym. Mam na myśli Panewnicki Dziki Bieg, w którym biegłem dwa dni później. Jak było na tym półmaratonie? Zapraszam do przeczytania kolejnego wpisu, który pojawi się wkrótce...
29-10-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Manaslu) - HUURRRAAAAA!!!
Hura, hura, hura!!!
Nareszcie! Spełniło się moje pierwsze marzenie związane z bieganiem. Po raz pierwszy przebiegłem cały maraton, czyli 42km 195m. Miałem nadzieję, że ten cel uda mi się osiągnąć w tym roku, ale bardziej realna data była umiejscowiona w grudniu. Cóż przecież nie będę narzekał, że udało się wcześniej
Może zacznę od początku. Na zawody troszeczkę się spóźniłem i mało brakowało, że w zawodach w ogóle nie wziąłbym udziału. Na moje szczęście dopuszczono mnie do zawodów. Pogoda dopisała, bo choć jesieni ukryć się już nie da to ani nie padało ani zimno nie było.
Tak więc choć miałem niewielką stratę czasową, już na pierwszym okrążeniu zacząłem ją odrabiać. Wiedziałem, że muszę właściwie rozłożyć siły i zbytnio się nie forsować. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że po 2 godzinach biegu zawsze mam kryzys i czuję jaki dystans mogę jeszcze pokonać. Ponieważ czułem się świetnie podjąłem decyzję aby w ciągu tych 2 godzin jak najwięcej przebiec, ale też nie forsując się zbytnio.
Jak zatem mi się biegło? Wspaniale! Musiało być naprawdę dość sporo osób, ponieważ co chwilę kogoś wyprzedzałem (co było dobrą motywacją by gonić następnych), ale nie ukrywam, że były też osoby, które wyprzedzały mnie (co też było motywacją, bo uświadamiało mi to, że muszę się jeszcze wiele nauczyć). Jedyne co mi brakowało to towarzystwo mojego wiernego druha Andrzeja, którego serdecznie pozdrawiam (nie mam mu tego oczywiście za złe, bo wyjechał do rodziny nad morze, a rodzina rzecz święta).
Pół maratonu przebiegłem bez żadnych problemów. Czas - jak na mnie - całkiem dobry ok. 1g43m napawał mnie optymizmem, ale byłem ciekaw co będzie się działo w moim umyśle po 2h biegu. I rzeczywiście na szóstym okrążeniu miałem pierwszy kryzys. W tym momencie przypomniałem sobie, że w moim ostatnim wpisie na blogu obiecałem sobie nagrodę - profesjonalne buty do biegania. Ile razy chciałem zwolnić do zwykłego chodu za każdym razem przypominałem sobie o nagrodzie. I wiecie co? Pomogło! Cały czas biegłem.
Siódme okrążenie nie było takie ciężkie (choć już nie tak szybkie - tempo troszeczkę spadło) bo przecież wyrównywałem mój ostatni rekord życiowy na dystans. Ósme też nie było takie złe - choć jeszcze wolniejsze - bo to już i tak byłby mój rekord życiowy. Dziewiąte było najwolniejsze choć cały czas biegłem, ale wtedy już byłem pewny, że maraton przebiegnę.
Może Was to zdziwi, ale ostatnie kółko przebiegłem najszybciej ze wszystkich. Przyznam, że endorfiny zaczęły już działać i kilkakrotnie musiałem skupiać się na dokończeniu biegu powstrzymując się od płakania. Na tym ostatnim okrążeniu nie dałem się wyprzedzić już nikomu, choć byli tacy, którzy próbowali. Ja jednak nie myślałem już o niczym innym tylko o jak najszybszym ukończeniu biegu. Nawet nie czułem już bólu mięśni i kolan. Na ostatnich kilkuset metrach jeszcze przyspieszyłem, by na ostatniej prostej wręcz "sprint-ować".
Jakiż jestem szczęśliwy! Nie ważne, że nie byłem pierwszy. Nie ważne, że niektórzy nie widzieli jak kończę ten maraton. Nie ważne, że po raz kolejny nie wylosowałem upominku. Nawet to, że teraz kupię sobie te buty nie były dla mnie ważne. Ważne jest dla mnie to, że ukończyłem maraton!
Kiedy wsiadłem do mojego samochodu i zadzwoniłem do Andrzeja rozryczałem się ze szczęścia. Nawet dzisiaj kiedy o tym piszę łzy cisną mi się do oczu ze szczęścia...
Teraz z niecierpliwością czekam na ostateczne wyniki, bo na obecną chwilę znam tylko swój czas 3g48m35s - niezły co?
Moim kolejnym celem było przebiec wszystkie maratony na Biegowej Koronie Himalajów, ale doszły mnie słuchy, że w przyszłym roku ma ich już nie być - cóż szkoda, bo i miejsce i atmosfera była bardzo zachęcająca do brania udziału w zawodach. Jeśli tak się stanie będę musiał znaleźć inne zawody w naszym regionie. Tak czy owak mam nadzieję, że pobiegnę już w nowych butach.
A już za dwa tygodnie pobiegnę w Panewnickim Dzikim Biegu (półmaraton). Jak mi poszło? Czytajcie w kolejnym wpisie. Zapraszam...
26-10-2011 Wydłużanie treningu - Przyjemny trening
W ostatnią sobotę (22.10.2011r.) jak każdego tygodnia kiedy nie ma zawodów wspólnie z Andrzejem poszliśmy zrobić trening. Już wcześniej obiecaliśmy sobie, że wydłużymy dystans z 10 km na dłuższy, ale dopiero w tym dniu nam się to udało.
Pogoda była piękna, wręcz idealna. Mieliśmy wspaniałe samopoczucie i rewelacyjne humory. Biegliśmy spokojnie (tempo 6:00/km) i cały czas rozmawialiśmy. Początkowo planowaliśmy wydłużyć trasę o jakieś 3 km, ale już w trakcie treningu jasne było, że sił starczy na więcej. Zaczęliśmy więc improwizować i co chwilę zmienialiśmy uzgodnioną trasę.
Biegliśmy przez wiele miejsc, które pamiętamy z dawnych czasów i gdzie przeżyliśmy różne historie. Rozpamiętywaliśmy czasy kiedy na treningach przebiegaliśmy 25 km w całkiem dobrym czasie. Nawet padła propozycja by w najbliższym czasie przebiec naszą starą trasę treningową (chętnie się zgodziłem, ale pod warunkiem, że pobiegniemy w goglach - wiem, że trochę śmiesznie to brzmi, ale może kiedyś Andrzej wyjaśni skąd taki pomysł, he he...)
Ostatecznie przebiegliśmy 16 km w czasie 1:36:00 czyli light. A jednak czuję, że ten trening był wyjątkowy, ponieważ wyzwolił w nas coś co uważam za priorytet w uprawianiu sportu, a mianowicie RADOŚĆ. Tak właśnie to wspaniałe i miłe uczucie. Dzięki niemu odprężamy się, relaksujemy i zapominamy choć na chwilę o zgiełku, problemach, żalach i smutkach. To był czas wyłącznie dla nas. Myśleliśmy tylko o bieganiu, o celach na najbliższe zawody, o trasie na treningach, ale to był czas tylko dla nas. Ja osobiście naprawdę odpocząłem.
A propos planów. Na najbliższych zawodach (czyli już 29.10.2011r. na Biegowej Koronie Himalajów w Katowicach) po raz trzeci podejmę próbę przebiegnięcia całego maratonu. Nawet obiecałem sobie nagrodę - kupię sobie profesjonalne obuwie do biegania. Życzcie mi więc powodzenia, bo mam o co powalczyć. Jednak najbardziej życzcie mi radości z biegania, a cała reszta będzie wynikiem tej radości
Czy będę miał buty do biegania? Czytajcie w kolejnym wpisie o moich nowych doświadczeniach w maratonach...
15-10-2011 - Biegowa Korona Himalajów (K-2) - Recesja - czyli spadek formy.
Dziś po raz 5-ty (4-ty raz na Biegowej Koronie Himalajów) startowałem w maratonie. Chociaż mój wynik nie był najgorszy (dzisiaj przebiegłem 25km 471m uzyskując czas 2g15m45s) pierwszy raz odniosłem wrażenie, że moja forma zaczyna spadać.
Wiedziałem, że kiedyś to nastąpi. Miałem jednak nadzieję, że nie wcześniej niż po nowym roku. Przecież chcę przebiec cały maraton jeszcze w tym roku, a możliwości jest coraz mniej. Na Biegowej Koronie Himalajów w Katowicach będą w tym roku organizowane zawody jeszcze tylko trzy razy, zaś pogoda będzie coraz mniej sprzyjająca. Czy w takim razie zdążę zrealizować swój cel przebiegnięcia całego maratonu w tym roku?
Zaraz zaraz. Nie panikuj. To pierwszy bieg, który jak sam napisałem nie był najgorszy. Może dziś mam po prostu gorszy dzień - każdemu się przytrafia. Zacznijmy od tego, że w pracy miałem ciężki tydzień. Dzisiaj miałem stresy już przed zawodami, bo mój samochód odmówił posłuszeństwa co spowodowało, że na zawody trochę się spóźniłem (szczęście, że pozwolono mi w nich wystartować). Organizm też miał prawo buntować się - rano nic nie zjadłem (to wielki błąd) - a w zawodach z braku czasu wystartowałem bez rozgrzewki.
Czy w tych okolicznościach można mówić o spadku formy? Wydaje mi się, że dopiero czas pokaże. Jeśli na kolejnych zawodach pobiegnę wolniej to rzeczywiście wystąpiła u mnie recesja. Jednak tym będę się martwił na kolejnych zawodach.
Teraz cieszę się mimo wszystko, że wystartowałem w zawodach i przebiegłem 25km. Na wyniki muszę trochę poczekać. Z pewnością będą za kilka dni. A propos wyników. Jakiś czas temu narzekałem, że nie ma wyników z zawodów organizowanych 10-09-2011 z NIC-u 9/2011 Górskiego. Po prawie miesiącu jednak się pojawiły. Zająłem tam wspólnie z moim przyjacielem Andrzejem ex aequo miejsce 7-8. Wydaje się rewelacja prawda? Dodam, że w zawodach startowało (łącznie z paniami) 16 osób co wyjaśnia tak wysoką lokatę. W każdym razie przynajmniej wiem jak mi poszło (dziękuję Alku za te wyniki).
Podsumowując. Ogólnie cieszę się, że dzisiaj startowałem w zawodach. Wynik uważam mógł być lepszy, ale okoliczności przed zawodami wybiły mnie z rytmu, no i nie miałem rozgrzewki to wszystko miało jakiś wpływ na nieco gorszy, ale i tak niezły wynik. Czy mam spadek formy? Aby to stwierdzić muszę trochę poczekać. Póki co nie będę panikował, a wręcz wzmogę wysiłki, by jeszcze w tym roku przebiec cały maraton.
Życzcie mi powodzenia, bo jeśli przebiegnę ten cały maraton to obiecałem sobie własną nagrodę - kupno profesjonalnego obuwia do biegania
P.S. Jakby było mało przygód dzisiaj dodam, że z pośpiechu przed startem zapomniałem wyłączyć światła w aucie. Akumulator oczywiście padł i po zawodach nie mogłem odpalić samochodu. Na szczęście pomógł mi kolega i zakręcił na zapych więc do domu dojechałem
24-09-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Kangchenjunga) - Nie ma to jak rekord życiowy...
Po ostatnim marudzeniu w poprzednim wpisie, gdzie użalałem się nad sobą i narzekałem, że wyników nie podano do wiadomości (taki stan jak dotąd jest nie zmieniony), dzisiaj dla odmiany mam się czym pochwalić.
Wczoraj, tj. 24.09.2011r. brałem udział w kolejnym maratonie na Biegowej Koronie Himalajów. Ustanowiłem rekord życiowy jeśli chodzi o dystans, ponieważ przebiegłem 29km 652m. Mój poprzedni rekord życiowy ustanowiony 20 lat temu wynosił 25km. Jeśli chodzi o czas to był rekord w zawodach oficjalnych wynosił bowiem 2g34m39s. A zatem nie pobiłem najlepszego życiowego tempa z przed 20 lat. Mimo to rezultat jaki osiągnąłem bardzo mnie cieszy. Moje wyniki poprawiają się praktycznie z zawodów na zawody
Nie ukrywam, że wczorajszy czas nie ma dla mnie aż tak dużego znaczenia co dystans. Nigdy w życiu nie przebiegłem jeszcze takiej odległości. Zdaję sobie sprawę, że w porównaniu z innymi mój rezultat to nie aż taki wielki wynik. Wśród zawodników, którzy brali udział w tym maratonie był gość, który tydzień wcześniej w biegu 24h ustanowił swój rekord pokonując dystans 206km - to dopiero wynik. Myślę jednak, że mój rekord życiowy znacznie przybliżył mnie do mojego celu jakim jest obecnie przebiegnięcie całego maratonu.
To trochę dla mnie dziwne, ale po raz pierwszy w pewnej mierze poczułem to co Adam Małysz, który w okresie swojej świetności w skokach narciarskich często powtarzał, że nie myślał o tym by być najlepszym, ale żeby oddać jak najlepiej skok Kiedyś było to dla mnie czymś niezrozumiałym, a wczoraj właśnie coś takiego przeżyłem. Kiedy startowaliśmy z Andrzejem w zasadzie tylko przez krótką chwilę pomyślałem, że moim celem jest poprawić czas w półmaratonie i jeśli sił starczy wydłużyć dystans o jedne kółko i wyrównać rekord życiowy ustanowiony 20 lat temu. Podczas biegu mój przyjaciel wspomniał, że chciałby zrobić 7 kółek na co odpowiedziałem, że fajnie by było. I na tym się skończyło. Poza kilkoma zdaniami, że spróbujemy wydłużyć dystans właściwie o tym nie myślałem (bardziej realne było dla mnie 6 kółek).
Andrzej podczas biegu zachowywał oczywiście większy rozsądek ode mnie. Co chwila mnie korygował, przypominając mi bym nie szarżował, że przecież później mogę przyspieszyć. Początkowo trudno było mi się z tym pogodzić, ale wiedziałem, że ma rację. Słuchałem go więc i trzymałem umiarkowane tempo, które jak się później okazało, wcale nie było takie złe. Adi choć cały czas nie było widać po nim zmęczenia ostatecznie zakończył bieg na półmaratonie. Na piątym okrążeniu pojawiły się bóle i tym razem słusznie zrezygnował z wydłużenia dystansu. Jednak czas jaki uzyskał był bardzo dobry - lepszy od mojego z przed miesiąca o prawie 2 minuty! Ja jednak postanowiłem podjąć walkę i to nie o wyrównanie odległości z przed 20 lat ale o jej pobicie. Po piątym okrążeniu czułem się świetnie, równy oddech i tylko lekkie zmęczenie w łydkach. W tym momencie byłem pewien, że dam radę przebiec jeszcze dwa kółka.
No i tak ustanowiłem swój rekord życiowy! 29km 653m w czasie 2g34m39s. Wszystko dzięki mojemu przyjacielowi, który poprzez strofowanie mnie co parę chwil umiejętnie rozłożył moje siły. Po raz pierwszy na zawodach kibicowali mi rodzice i moja żona Kasia. Nie ukrywam, że to także miało duży wpływ na mój wynik. Chciałem wypaść jak najlepiej i myślę, że tak było. W każdym razie tata cieszył się jakbym rzeczywiście stanął na podium . Jestem też ciekaw, które miejsce zająłem, ale w tym wypadku jest to dla mnie sprawa drugoplanowa.
Teraz oczywiście bolą mnie kolana, zakwasy jednak już coraz szybciej znikają. Ale radość moja wzrasta i wzrasta,a to mobilizuje do dalszej pracy. Mam nadzieję, że następnym razem, Andrzejowi też dopisze forma i wydłuży swój dystans. Nie zmienia to faktu, że on także ma się z czego cieszyć bowiem znacznie poprawił swój czas na dystansie półmaratonu i to mimo swoich dolegliwości zdrowotnych! Brawo Andrzej! Bieganie z Tobą będzie dla mnie zawsze zaszczytem.
10-09-2011 - Nothing International Classic Marathon czyli NIC 9/2011 Górski - Czy jestem cierpliwy?
Cóż jeśli chodzi o mój kolejny udział w zawodach to mam mieszane uczucia. Sama organizacja biegu spoko. Miejsce też bardzo fajne - dobrze jest pobiegać w parku między drzewami. Nawet to, że biegło nas niewielu - ja wiem o 15-tu zawodnikach - nie było złe, bo przecież nie można zmusić kogoś do biegania w maratonie. Pogoda też dopisała bo ani zbyt upalnie ani zbyt zimno nie było. Napoje i przekąski także dla zawodników były mimo, że opłata za start naprawdę skromna była. Więc czemu ja marudzę...
No tak moja forma oczywiście nie dopisała. Jeszcze przed startem, gdzieś tam głęboko wierzyłem, że poprawię czas na półmaraton, a i dystans wydłużę. A tu masz. Już po trzech kółkach wiedziałem (a kółka małe były bowiem 2.5 km miały), że rekordu nie pobiję. Ba! Gdyby nie to, że startował ze mną mój przyjaciel to bieg ukończyłbym na marnych 10 km z miernym wynikiem. Ostatecznie półmaraton przebiegłem i to z nie najgorszym wynikiem 2g08m11s (dokładnie to przebiegłem 22.5 km). I co ja narzekam jednak dystans wydłużyłem nieco ponad kilometr! Ha ha...
No tak, ale które ja miejsce ostatecznie zająłem? Tego to ja jak dotąd nie wiem bo nie ma wyników na stronie. Zaglądam tam codziennie i nic. Może dlatego te biegi nazywają się NIC - ja tam nie wiem. A ja na tym tle to mam obsesję jak detektyw Monk. Nie lubię nie wiedzieć. Nie ważne jak mi poszło - dobrze czy źle. Każdy lubi znać wyniki, zwłaszcza jeśli wydaje mu się że był od kogoś lepszy. A może za mało zawodników było i nie warto wystawiać wyników. W końcu startowało nas tylko 15-tu. A może za mało ważne te zawody były. Nawet jeśli nie dla wszystkich to dla mnie jednego były bardzo ważne. Mam nowe doświadczenia, poznałem nowy rejon do biegania, nowych ludzi poznałem, a wyników nie poznałem... Dlaczego? To prawda, że bieganie ma sprawiać nam radość. Ale nie ukrywajmy lubimy porównywać siebie z innymi i właśnie między innymi temu służą zawody. Dzięki temu każdy wie nad czym jeszcze musi pracować i co ulepszać.
No dobra dobra. Ja narzekam a organizator może zwyczajnie nie miał czasu i nie zdążył wrzucić tych wyników. Może pracuję, a może rozchorował się (nie życzę tego nikomu, bądźcie zdrowi wszyscy), a może komputer się popsuł zwyczajnie. Tego nikt nie wie. Jeśli kogoś obraziłem to przepraszam. Tak w ogóle to chętnie te wyniki posortuję i w tabelkę wpiszę - kto, ile i w jakim czasie przebiegł - bo często przy kompie siedzę to mogę pomóc. Tylko kopie wyników na maila poślijcie.
No dobra już nie naciskam. W końcu nie ja organizowałem te zawody i nie ja będę decydować kiedy będą wstawione wyniki na stronie. Ale będą co nie...
27-08-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Nanga Parbat) Nowe cele.
Jeśli ktoś czyta wpisy w moim blogu zapewne pamięta jak jeszcze niedawno użalałem się po moim niewypale w Lublińcu (VII Bieg Katorżnika). Jednak płacz w niczym nie pomoże aby poprawić długość dystansu i osiągnięciu lepszego czasu. Trzeba się zabrać do pracy. Tak więc zabrałem się do dalszego trenowania.
Już 27.08.2011r. wystartowałem w kolejnym maratonie na Biegowej Koronie Himalajów (Maraton Nanga Parbat). Ku mojej wielkiej radości w zawodach wystartował mój przyjaciel Andrzej Głuszek. Jego decyzja była spontaniczna. Bardzo się cieszę, że miałem skromny udział by zachęcić go do biegania w zawodach.
Nasze założenia odnośnie startu w tych zawodach nieco się różniły. Andrzej startował pierwszy raz w życiu i jego celem było przebiegnięcie minimum dwa okrążenia. Cel osiągnął i to z rewelacyjnym wynikiem, ponieważ z pośród wszystkich zawodników, którzy ukończyli bieg na tym etapie (dwa okrążenia) był pierwszy. Moim celem zaś było przebiec minimum półmaraton i poprawić czas na tym dystansie (a jak sił starczy to wydłużyć dystans). Dystansu nie wydłużyłem, ale półmaraton przebiegłem poprawiając czas o prawie 15 minut. Mój nowy rekord wynosi obecnie 1g51m53s. To jeszcze nie jest jakaś rewelacja - wśród osób, które ukończyły bieg na tym dystansie byłem dopiero dwunasty.
Zdaję sobie sprawę, że nie każdych zawodach będę poprawiał czas lub wydłużał dystans. W tej chwili jednak są to dla mnie motywacje do dalszej pracy. Postawiłem sobie dwa kolejne cele: przebiec cały maraton oraz wziąć udział we wszystkich zawodach na Biegowej Koronie Himalajów w przyszłym roku (14 maratonów - dla mnie to byłoby coś).
Czas pokaże czy cele zostaną osiągnięte. W każdym razie nie zamierzam rezygnować z biegania dopóki sił i zdrowia starczy
14-08-2011 - VII Bieg Katorżnika - moja największa porażka
Kiedy każdy z nas podchodzi do jakichś zawodów jest pełen optymizmu i wiary, że jakimś sposobem wyprzedzi swoich rywali, a często nawet myśli, że zwycięży zawody. Nie ma w tym nic dziwnego, przecież po to są organizowane zawody. Z drugiej strony nikt nie bierze, że zawodów nie ukończy i nie będzie sklasyfikowany, a mimo to takie przypadki się zdarzają. Niestety do tych nielicznych przypadków należę także i ja.
Do udziału w VII Biegu Katorżnika namówił mnie mój kolega z pracy Krzysiu Puchała. Opowiedział mi wówczas, że przecież to nie maraton, a bieg na dystans najwyżej na 12 km. Dodał też, że jest to bieg przez moczary, błoto i parę przeszkód. Właściwie pomysł mi się spodobał bo taki dystans mnie nie przerażał (w końcu kiedyś pokonywałem większe dystanse). Ponieważ liczba miejsc była ograniczona i szybko malała więc nie namyślając się wiele szybko uregulowałem opłatę startową (było to w I połowie marca 2011). Dostałem się do drugiej grupy indywidualnej mężczyzn startującej o godzinie 15-tej.Teraz musiałem się tylko przygotować do biegu.
Postanowiłem więc zorientować się jak takie zawody wyglądają. Kiedy wszedłem na stronę o biegach katorżnika i zobaczyłem zdjęcia i filmy czułem się jak po zimnym prysznicu. Później nie było lepiej. Od kolegi z pracy dowiadywałem się co chwila, że w tym roku ma być znaczniej trudniej. Jednak postanowiłem, że skoro już zapisałem się to udział wezmę. Moim celem nie było oczywiście wygranie zawodów, ale nie chciałem być ostatni. Zabrałem się więc do pracy.
Ponieważ wiem, że kiedy się trenuje są lepsze i gorsze okresy, i że łatwo się zniechęcić postanowiłem znaleźć kogoś do pomocy kto będzie mnie mobilizował. Jedyna osoba, która byłaby chętna i wytrwała to mój przyjaciel Andrzej Głuszek. Byłem pewien, że zgodzi się mi pomóc i tak też się stało. Zaczęliśmy się umawiać na treningi raz w tygodniu - w sobotę rano.
Trasę wytyczył Andrzej (niezbyt trudna, ale też nie całkiem prosta) jej długość to około 10km. Poprosiłem go aby również przyłączył się do biegania na co przystał niemal bez zastanowienia. Na pierwszym treningu powiedział mi, że obawia się, że będzie mnie spowalniał bo ma astmę. Wyjaśniłem więc, że czas nie ma dla mnie aż tak dużego znaczenia. Ważniejsza dla mnie była kondycja. Mimo to czas jaki uzyskaliśmy za pierwszym razem uważam, że był bardzo dobry wynosił bowiem 1g03m00s. Oczywiście na drugi dzień boleśnie odczułem swój wysiłek po 20 latach przerwy.
Kolejne treningi napawały mnie optymizmem bowiem czas co pewien okres się poprawiał. Moja teoria była taka, że jeśli na treningu na dystansie 10km osiągnę czas 45 minut, wówczas w zawodach na pewno nie będę ostatni. Cel na treningu osiągnąłem co napawało mnie optymizmem. Ale zaraz potem popełniłem zasadniczy błąd. Kiedy na początku lipca mój przyjaciel wyjechał na urlop ja zamiast kontynuować swój trening odpuściłem sobie.
W między czasie dowiedziałem się, że w Katowicach są organizowane co miesiąc maratony i że każdy może wziąć w nich udział pokonując dowolny dystans. Pomyślałem więc, że byłby to niezły sprawdzian przed udziałem w Biegu Katorżnika. Wziąłem udział w biegu 30-07-2011 i przebiegłem połowę maratonu w czasie 2g06m25s. Ten sukces znowu napawał mnie optymizmem na niezłe miejsce w Biegu Katorżnika.
W końcu nadszedł dzień sprawdzianu. Cały czas myślałem, który będę? Oby nie ostatni. Dzień był słoneczny, ale nie upalny. Można rzec idealny do biegania. Na miejsce chciałem dotrzeć około godz.10-tej jednak ponieważ nie znałem dokładnie drogi ostatecznie dotarłem przed 12-tą. Poszedłem wraz z kolegą po numer startowy i chwilę później obserwowaliśmy start kobiet. Widziałem, że pierwszy odcinek przez wodę jest dosyć długi (nieoficjalnie dostałem informację, że wynosił ok. 1,5km). Na zdjęciach i filmikach, które widziałem nie wydawał się on aż tak długi.
Byłem jednak ciekaw z jakim czasem ukończą bieg mężczyźni startujący w I turze o godzinie 11-ej. Pierwsza osoba dobiegła do mety uzyskując wynik 2g37m05s. Było dla już jasne, że ten bieg będzie dla mnie bardzo trudny.
Jest godzina 15-ta i startujemy. Początek całkiem niezły. Nie jestem ostatni choć woda dość nieprzyjemna, chłodna. Czuję jednak jak wiele wysiłku wkładam. Ale wysilam się, chcę ukończyć bieg. Na zawody przyjechała moja siostra z mężem aby mi kibicować. Inni zawodnicy zaczynają mnie wyprzedzać, ale to mnie nie zniechęca bo przecież jeszcze mogę to nadrobić. Biegnę dalej a właściwie idę bo brodząc w wodzie sięgającej do klatki piersiowej trudno przecież biegać. Kiedy zbliżam się do końca jeziora łapie mnie skurcz w prawej nodze. Bardzo boli, ale szybko rozmasowuję mięsień i idę dalej. Wychodzę z wody i zaczynają się błota. Tutaj też co chwila woda od pasa do klatki, ale jest już bardzo zimna. Na dystansie około 2,5km łapie mnie skurcz w lewej nodze - ten był znacznie silniejszy. Rozmasowałem mięsień, ale w miedzy czasie za plecami usłyszałem zdanie, że dalej będzie już tylko gorzej. Wystraszyłem się. Nie tego zdania, które usłyszałem, ale pomyślałem co jeśli skurcz złapie mnie w obu nogach. Już się nie dowiem bo zrezygnowałem...
Co mnie pokonało? Odpowiedź jest prosta: brak wiary w siebie. Piszę to 3 tygodnie po biegu i wiem, że mogłem go ukończyć - może ostatni ale mogłem dobiec. Ale ta porażka czegoś też mnie nauczyła. Startując w takich zawodach jak Bieg Katorżnika trzeba walczyć nie tylko z trudami na trasie, ale przede wszystkim zwalczać negatywne myślenie.
Po zejściu z trasy oczywiście byłem wściekły, że nie ukończyłem biegu. Na szczęście od razu miałem wsparcie ze strony siostry i szwagra, którzy dodali mi otuchy. Potem spotkałem mojego przyjaciela Andrzeja, który też przyjechał z rodziną mi kibicować. Najbardziej podobało mi się nastawienie małego chłopca, który powiedział, że w przyszłym roku wystartuje w Biegu Małego Katorżnika i będzie pierwszy. Wtedy dotarło do mnie, że ten bieg wcale nie był porażką - mimo, że go nie ukończyłem. Moją porażką byłoby zrezygnowanie z udziału w Biegu Katorżnika w następnym roku.
A zatem najwyższa pora zabrać się do pracy. Oprócz ukończenia Biegu Katorżnika wytyczyłem sobie kolejny cel. Ale o tym w kolejnym wpisie. Zapraszam...
30-07-2011 - Biegowa Korona Himalajów (Maraton Cho Oyu) Pierwszy start w zawodach po 20 latach
Minęło ponad dwa tygodnie od mojego pierwszego startu w zawodach po 20-letniej przerwie. Mam prawie 38 lat i postanowiłem zrealizować swoje marzenie - stanąć na podium w biegu długodystansowym.
Już widzę te uśmieszki na twarzach i wasze słowa w myślach: "chłopie teraz ci się zachciało, trzeba było działać jak byłeś młodszy o te 20 a nawet więcej lat". Jeszcze rok temu skłonny byłbym takim osobom przyznać rację, ale nie dzisiaj!
Właściwie co mnie skłoniło do tego by zrealizować swoje marzenie? Czynników z pewnością było wiele, ale wspomnę o czterech, które miały największy wpływ na moją decyzję: 1) od dzieciństwa lubiłem biegać i chciałem wygrać jakieś zawody w biegach, 2) przeczytałem kiedyś książkę Richarda Carlsona pt. "Zapomnij o kłopotach zasmakuj w banknotach", z której pamiętam szczególnie jeden fragment: "Recepta na sukces brzmi dość nieskomplikowanie, ale w istocie taka właśnie jest: Po prostu zacznij. Postaw pierwszy krok, potem kolejny i następny. Nie spoglądaj się zbyt daleko w przyszłość nie oglądaj się zbyt daleko za siebie. Koncentruj się na chwili obecnej tak bardzo, jak tylko potrafisz. Jeśli zastosujesz się do tego prostego planu z zaskoczeniem odkryjesz, ile z czasem możesz osiągnąć", 3) jak na ironie bajka "Ratatuj" (dobrze zanan młodszemu pokoleniu), która z bieganiem niewiele ma wspólnego jest bowiem o gotowaniu, jednak ideę w niej zawartą - gotować każdy może - można odnieść do każdej dziedziny naszego życia, ja zatem twierdzę, że biegać każdy może i wreszcie 4) bezpośredni wpływ mojego kolegi z pracy Krzysia Puchały, który niemal mnie "przymusił" do zapisania się na "VII Bieg Katorżnika", o którym jeszcze napiszę nieco później.
Oto krótka historia moich doświadczeń w bieganiu. W szkole podstawowej ze względu na moją wątłą posturę rzadko byłem brany pod uwagę w zawodach. Wówczas sam za bardzo w siebie nie wierzyłem. Pamiętam tylko jedne zawody, w których brałem udział. Były to biegi sztafetowe. Ja byłem na ostatnim odcinku. Niestety moi poprzednicy nie byli w stanie dorównać rywalom i kiedy nadeszła moja kolej świadomość, że nie biegnę po nagrodę pozbawiła mnie zapału i radości z udziału. Następne zawody jakie pamiętam to bieg przełajowy na 3000 metrów w szkole średniej. Każdy mógł wziąć udział więc oczywiście zapisałem się. Było to wiosną 1989 roku. Na początku miały być dwie kategorie wiekowe: klasy I-II oraz III-V. Startowaliśmy wszyscy razem i ... i byłem I w swojej kategorii wiekowej, ale ... ale zabrakło szczęścia bowiem ostatecznie organizator z niewiadomych dla mnie do dzisiaj przyczyn z dwóch kategorii zrobił jedną, a w takim układzie byłem dopiero piąty, a zatem poza podium. Z jednej strony czułem się pokrzywdzony, ale z drugiej czułem, że mam w sobie potencjał na długie dystanse. Szkoda, że wtedy nikt z nauczycieli tego nie widział. Być może znowu nie zachęcała do tego moja wątła postura, a może fakt, że szkoła nie była sportowa a rolnicza. Koniec końców miałem jeszcze jedną szansę w zawodach dwa lata później (1991) także w dystansie 3000. Niestety znowu miałem pecha. Cały czas przygotowywałem się biegu na długi dystans. Ponieważ mój bieg miał być jako jeden z ostatnich, a koledzy naciskali, żeby jechać już do domu, nauczyciel poszedł na kompromis. Co prawda pozwolił mi wziąć udział w biegach, ale na dystans 800 metrów i ... jak się zapewne domyślacie byłem ostatni! Mało brakowało abym nie dobiegł do mety bowiem nie potrafiłem na takim dystansie rozłożyć odpowiednio sił. Publiczność także nie była przyjazna wołając do mnie: "U-GAN-GA". Rzeczywiście patrząc na takiego chudzielca jak ja brakowało tylko zmienić kolor skóry na czarny i wysłać gościa do Afryki. Tak to właśnie zakończyły się moje starty w oficjalnych zawodach.
Mimo wszystko nie zniechęciło mnie to do samego biegania. Niecały rok później odnowiłem kontakty z kolego moim przyjacielem ze Szkoły Muzycznej Andrzejem Głuszek. Oboje mieliśmy elektroniczne organy i często wspólnie graliśmy. Kolega oczywiście był dużo lepiej zbudowany ode mnie i często wspominałem, że też chciałbym mieć lepszą sylwetkę. Od słowa do słowa postanowiliśmy ćwiczyć kulturystykę. Cóż moja sylwetka niewiele się poprawiła, ale po niedługim czasie powróciłem do biegania. Zaczęliśmy od 5 km. Potem co kilka tygodni zwiększaliśmy dystans. Latem 1992 biegaliśmy już po 25 km. Najlepszy czas na tym dystansie to 1g45min (jak dotąd jest to mój rekord życiowy zarówno jeśli chodzi o sam dystans jak i czas na tym dystansie). Niestety brak doświadczenia i odpowiedniego doradcy (trenera) niewłaściwy trening doprowadził, że naderwałem (szczęście, że nie zerwałem) ścięgno w kostce i musiałem zapomnieć nie tylko o treningach w bieganiu, ale o jakimkolwiek wysiłku nogi przez 2 miesiące. Właśnie wtedy moje bieganie i udział w zawodach zostało wyparte do strefy iluzji. Jednak nie na zawsze...
Minęło 20 lat. Mój kolega z pracy Krzysiek Puchała w ubiegłym roku (2010) wystartował w Maratonie Komandosa. Jest on wysoki i dobrze zbudowany. Chociaż praktycznie nie ćwiczył bieg ukończył i co ważniejsze nie był ostatni (za co darzę go ogromnym szacunkiem). Uparł się, żebym razem z nim zapisał się na VII Bieg Katorżnika. Po jakimś czasie zgodziłem się i uregulowałem należności. Pomyślałem, że te 7-12 km to przecież dystans, który mogę pokonać. Później dowiedziałem się jak ciężki to bieg (a jak było naprawdę to jeszcze napiszę później). Zapisy były w marcu 2011 i od razy przystąpiłem do działania. Ponieważ znam już trochę siebie wiedziałem, że potrzebuję kogoś, kto będzie wiernie mi towarzyszył i pomagał w treningach. Znam tylko jedną taką osobę. To Andrzej Głuszek. Odnowiłem ponownie z nim kontakty i przedstawiłem jak się sprawy mają. Andrzej bez wahania zgodził się na treningi ze mną.
Umawialiśmy się co tydzień w sobotę rano z nielicznymi zmianami na niedzielę. Biegaliśmy po 10 kilometrów przez kilka miesięcy sukcesywnie poprawiając wynik. Na początku lata Andrzej wyjechał na urlop i wstyd się przyznać, ale moja natura szybko dała o sobie znać. Dwa treningi z kolei sobie odpuściłem. Na szczęście wcześniej zacząłem się interesować biegami w maratonach i zapisałem się na takie zawody w Katowicach, które były 30-07-2011. Był to Maraton Cho Oyu na Biegowej Koronie Himalajów. Pomyślałem sobie, że to niezły test przed Biegiem Katorżnika. Założenie miałem takie aby spróbować przebiec cały dystans, ale przede wszystkim zobaczyć jaki czas mam po przebiegnięciu dystansu zbliżonego do tego na Biegu Katorżnika. Całego maratonu nie przebiegłem. Ale udało mi się ukończyć półmaraton (21290m) w czasie 2:06:25 co po takiej długiej przerwie uważam za niezłe osiągnięcie. A co z moim testem? Po trzech okrążeniach czyli dystansie ponad 12 km mój czas wynosił 1:03:30 i wydawał się bardzo dobry.
Chociaż cieszyłem się z wyniku jaki osiągnąłem bardzo boleśnie odczułem wysiłek na dystansie ponad dwukrotnie dłuższym niż na moich dotychczasowych treningach. Tym razem jednak nie mam zamiaru rezygnować z biegania. Raczej będę wyciągał wnioski do dalszej pracy aby osiągnąć kiedyś sukces.
Biegać każdy może! Wielu łatwo przyzna mi rację. Ale niewielu wie, że zwyciężyć może tylko wtedy jeśli nie podda się po porażce!
O mojej największej porażce przeczytasz w następnym wpisie.
Zapraszam