2016
17.08.2016 - Pierwsze zwycięstwo w ultra
Jakieś dwa miesiące temu wystartowałem w 147Ultra V Ultramaratonie Szczecin Kołobrzeg. Ten bieg miał dla mnie ogromne znaczenie z kilku powodów. Miałem silne motywacje by nie tylko ukończyć bieg (już po raz trzeci), ale także powalczyć o dobry wynik (mój trener coś mi obiecał). Były też obawy m.in. z powodu deszczowej pogody - przyjaciele i znajomi dobrze wiedzą, że bardzo źle znoszę takie warunki pogodowe. Tylko jednego byłem pewien - walki
Podobnie jak w ubiegłych latach do Szczecina przyjechałem nocnym pociągiem tuż nad ranem. Miałem około 12 godzin do startu więc miałem nadzieję, że trochę pozwiedzam miasto. Niestety pogoda była fatalna bo od rana lało i to dosyć mocno. Zwiedzanie ograniczyłem więc do sklepów i Mc Donald'a. W tym ostatnim byłem około godziny 16-tej i delektowałem się 20-ką Mc Nuggets oraz dużym shakiem waniliowym.
Kiedy poszedłem odebrać pakiet startowy pogoda wciąż była deszczowa co potęgowało moje obawy. Przebierając się do biegu spotkałem kilku znajomych. Łukasz Calicki organizator biegu zachęcał mnie bym w tym roku powalczył o miejsce na podium w kategorii open. Na szczęście tym razem nie dałem się podpalić. Trasa w tym roku została wydłużona o 14 km co łącznie daje 161 km lub prościej pisząc okrągłe 100 mil. Moje założenie było takie, żeby utrzymać czas z ubiegłego roku (czyli około 16 godzin) mimo wydłużenia trasy.
Ciągle leje a jest już 17:30. Postanowiłem wtedy, że muszę znaleźć dodatkową motywację by na trasie być jeszcze bardziej zdeterminowany. Pomyślałem wówczas o moim przyjacielu, który jest też moim trenerem - Auguście Jakubiku. W tym czasie był w trakcie biegowej pielgrzymki z Rudy Śląskiej do Santiago de Compostela, każdego dnia pokonując około 70 km. Zrobiłem więc sobie zdjęcie w koszulce Augusteam i wysyłając je dopisałem, że dzisiejsze 147Ultra dedykuję jemu. Chciałem w ten sposób wesprzeć jego wyzwanie, a jednocześnie mieć dodatkową motywację do walki na mojej trasie.
W końcu nadszedł moment startu. Około 10 minut przed startem przestaje padać. Bardzo się z tego powodu cieszyłem, ale modliłem się by nie padało do końca zawodów. Jest godzina 18-ta, są media, jest krótkie powitanie i przemowa organizatora, odliczanie i start. Tym razem ruszam spokojnie, nie gonię osób które szybko odbiegają na sporą odległość. Nauczony doświadczeniami z poprzednich lat trzymam się w ryzach. Choć wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany fizycznie to znając większość trasy do biegu podchodziłem z respektem. Biegnę tempem konwersacyjnym, ale bynajmniej nie po to by ciągle rozmawiać. Oczywiście odzywam się co jakiś czas, ale ograniczam to do minimum. Dołączam się do grupki zawodników, którzy biegną podobnym tempem co ja. Wśród nich jest Monika Biegasiewicz, która w ubiegłym roku mnie wyprzedziła około setnego kilometra. Zapytałem czy w tym roku będzie podobnie. Powiedziała, że tym razem raczej nie, jednak jakoś nie bardzo jej wierzyłem
Na 17-tym kilometrze punkt z piciem, bananami i pomarańczami. Uświadamiam sobie, że zapomniałem zabrać ze sobą butelkę izotoniku, który sobie kupiłem przed startem. Korzystam więc z czego tylko się da i biegnę dalej. Czuję się dobrze i to na tyle, że postanawiam nieznacznie przyspieszyć i powoli gonić rywali przed sobą. Niektórych już dawno straciłem z oczu. Cieszyłem się, że nie padało, ale bynajmniej nie obyło się bez "prysznica". Gdzieś między 22 a 23 kilometrem mijał mnie w lesie samochód organizatora biegu. Czułem, że może się zdarzyć, że mnie pochlapie, ale nie spodziewałem się, że w chwili mijania mnie wjedzie w kałuże na tyle pechowo, że woda obleje mnie z góry na dół. Można powiedzieć nie planowana kurtyna wodna Może nie było to przyjemne, ale wiem też że nie złośliwe, mimo to przebiegłem co najmniej 500m zanim przeszła mi złość. Jednak zawody trwały nadal i na tym się skupiałem.
Wspomnę, że o moim starcie w tych zawodach wiedziało wiele przyjaciół. Niektórzy dopytywali się czy będą relacje na żywo, np. na Facebook'u. Nie wiedziałem czy takie relacje będą bo do tego trzeba ludzi. Wiedziałem jednak, że będzie mi kibicować spora grupa osób, co bardzo mnie motywowało do walki. Na 32 km jest pierwszy punkt kontrolny. Tam podaję swój numer i dowiaduję się, że jestem piąty. Więc się uwijam, piję dwa kubki pepsi, zjadam pomarańczę, a na drogę biorę kanapkę bułki i banana. Wychodząc z punktu kontrolnego słyszę, że dostałem sms-a. Nie przeczytałem go wtedy, ale pomyślałem, że może jest jakaś relacja na żywo i ktoś mnie dopinguje. Ruszam w pościg za kolejnym rywalem, którego mijam już po kilometrze. Biegnę równym tempem, nie szarpię. Wiem, że to najlepszy sposób by dogonić następnych biegaczy. Po kilku kilometrach dostrzegam dwóch z nich. Są daleko, ale już wiedziałem, że mi nie uciekną.
I rzeczywiście, na drugim punkcie kontrolnym jestem już drugi. Na tym puncie jest też przepak. Mogę się przebrać, uzupełnić suplementy, żele i zostawić przepocone ciuchy. Ubieram więc koszulkę z długim rękawem i na to kurtkę przeciwwiatrową. Zabieram też czołówkę, żeby oświetlić sobie trasę. Piję pepsi i zapytałem się wolontariuszy czy mają pustą półlitrową butelkę. Na moje szczęście mieli. Napełnili mi ją pepsi. Ja w tym czasie skorzystałem z toalety. Następnie znowu wziąłem w rękę bułkę i banana i wybiegłem w trasę. Znowu dostałem sms-a i choć też go nie przeczytałem to dzięki temu nabrałem przekonania, że jest relacja na bieżąco, na Facebook'u. Po niedługim czasie doganiam prowadzącego, który chwilowo maszerował. Minąłem go, ale bynajmniej nie od razu mi odpuścił bo po chwili zaczął biec. I tak było jakiś czas. Jak już wcześniej wspomniałem choć tempo miałem spokojne, ograniczałem się w rozmawianiu. Teraz też tak było i biegnąc zwyczajnie się zamyśliłem. Po kilku kilometrach obejrzałem się do tyłu i o dziwo nikogo tam nie było. Najpierw myślałem, że rywal wskoczył gdzieś w krzaki za potrzebą, ale po dłuższej chwili wiedziałem, że po prostu mu uciekłem. Teraz byłem zdany całkowicie na siebie, a miałem najtrudniejszy odcinek przed sobą.
Biegłem bardzo skupiony. Pamiętając o zeszłorocznej przygodzie z "wycieczką na trasie" (pomyliłem trasę) jeśli tylko miałem wątpliwości nawet zatrzymywałem się by dobrze ocenić kierunek biegu. Na trzecim punkcie melduję się jako pierwszy. Czuję już zmęczenie. Jest spowodowane głównie tym, że trasa z powodu wcześniejszych intensywnych opadów jest bardzo ciężka. Ciężka ponieważ jest mnóstwo kałuż - ogromnych kałuż, na całą szerokość drogi, prawie metr głębokich i długości nawet 20 metrów, które nie były co jakiś czas, ale były miejsca gdzie były jedna za drugą, co kilka kilkanaście metrów. Do około 40-go kilometra próbowałem omijać te kałuże skacząc po obrzeżach lub biegnąc obok przez krzaki. Jednak w końcu zacząłem biec po prostu przez kałuże, gdyż skacząc po obrzeżach mogłem się poślizgnąć i skręcić nogę, zaś biegnąc obok kałuży w krzakach mogłem nabić się na jakiś patyk. Uznałem, że najmniejsze ryzyko to brodzić przez wodę. Kiedy więc dotarłem do Nowogardu, buty były przemoczone. Jednak myśli kierowałem ku pozytywnym informacjom, czyli że jestem pierwszy. Znowu się uwinąłem aby mięśnie nie ostygły. Trochę się napiłem, zjadłem banana i pomarańczę, uzupełniłem buteleczkę pepsi, wziąłem bułkę z serem i od razu ruszyłem.
Przede mną najtrudniejszy odcinek. W każdym razie w tamtym momencie tak myślałem. Ponad 23km do następnego punktu w tym wiele odcinków po betonowych płytach z dziurami, a do tego dodatkowo kałuże. Nie myślę więc o tym ile mam do pokonania. Wytyczam sobie krótsze cele - 2km, 3km, 5km. Kiedy czuje ból biegnąc po betonie wmawiam sobie, że to już końcówka, że to tylko do tej mrugającej lampki, która wskazuje kierunek biegu, do następnego zakrętu lub jeszcze inaczej - byle tylko nie myśleć jak dużo trasy przede mną.
Tak docieram do Płotów - czwartego punktu kontrolnego i ostatniego gdzie był przepak i możliwość przebrania się oraz uzupełnienia dodatkowych suplementów, przygotowanych przez siebie. Tutaj też był ciepły posiłek. Od razu o niego poprosiłem, żeby nie jeść gorącego. Choć było jeszcze ciemno przebrałem się w krótki rękawek i zostawiłem kurtkę. Nadal jestem pierwszy, ale nie wiem jaką mam przewagę. Uwijam się z ciepłym posiłkiem, piję kilka kubków pepsi i dolewam też do buteleczki, biorę ponadto magnez i potas, a na drogę bułkę z serem oraz przygotowane w przepaku żele energetyczne i ruszam dalej.
Na punkcie byłem trochę dłużej i niestety mięśnie ostygły. Zegarek pokazuje tempo 7:20/km i nie potrafię biec szybciej. Ale pamiętam, że rok wcześniej z tego punktu ledwo szedłem, a jednak jakoś się rozruszałem, więc teraz nie panikowałem tylko pozwoliłem swoim mięśniom spokojnie się rozgrzać. Po około 1,5km wróciłem do swojego tempa. Wydawało mi się, że teraz będzie mi już łatwiej, bo do mety zostało 63km w tym trzy punkty kontrolne z piciem i jedzeniem. Najbliższy miał być około 112-113km. W okolicach 105 kilometra widzę jakiegoś pana w samochodzie. Głośno do mnie krzyczy i pyta o numer startowy. Podaję, że 5. Domyślam się, że to kontrola w miejscu by nikt nie skrócił trasy. Myślę więc sobie, że do punktu z jedzeniem i piciem już blisko - najdalej 7km. Dodam, że to jedyny odcinek trasy, którego nie znam. Jestem na agrafce, której rok temu nie było, a została dodana, by wydłużyć trasę do 100 mil. Jestem ciągle na trasie. Mijam 110km, potem 115km i nie widzę żadnego punktu z piciem i jedzeniem. Wybiegam z lasu, przecinam drogę asfaltową i wbiegam w pola. Już wiem, że tego jednego punktu nie będzie, a najbliższy jest w Brojcach na 132 kilometrze. Mam 1/3 buteleczki pepsi i dwa żele energetyczne. Sił niewiele, zmęczenie jeszcze większe. Znowu skupiam się na pozytywach i na celach. Przecież wciąż prowadzę - nie wiem jaką mam przewagę, ale nadal jestem na czele. Myślę o tym, że przecież biegnę dla mojego przyjaciela Augusta, o tym co obiecał mi trener jeśli zrobię wynik. Oszczędzam więc pepsi, a żele spożywam dopiero wtedy gdy czuję, że dalej nie dam rady. Docieram do 130km, nie mam pepsi i żelów, biegnę na oparach - dosłownie, mam mroczki w oczach - ale jestem od dłuższego czasu na trasie którą już znam i wiem, że do punktu już blisko. Oszukuję więc znowu umysł i wmawiam sobie, że muszę to potraktować jak odcinek, że przecież nie rezygnuje się z walki w takiej chwili, gdy jestem u celu. Widok namiotu kolejnego punktu był dla mnie zbawienny.
Wypiłem trzy kubki pepsi niemal jednym haustem. Dopiero potem napiłem się jeszcze herbaty i zjadłem pomarańczę. Byłem już naprawdę zmęczony i nie wiedziałem jaką mam przewagę nad pozostałymi. Wydawało mi się, że na tym ponad 30-to kilometrowym odcinku sporo straciłem. Jednak byłem pewien, że jeśli z tego punktu ruszę do biegu, zanim ktoś do niego dotrze to wygram te zawody. Znowu więc ograniczam pobyt w punkcie i mając napełnioną butelkę pepsi, zaś w ręce bułkę z serem biegnę dalej.
Powoli dociera do mnie, że moje zwycięstwo jest coraz bardziej realne, ale do mety blisko 30km. Trasa może z mniejszą ilością kałuż, ale za to równie nieprzyjemna bo teraz dla odmiany długie odcinki kostki brukowej, tzw. kocie łby. Staram się w miarę możliwości je omijać, ale niestety nie wszędzie się da. Po drodze mijam kilku zawodników, którzy startowali na krótszych dystansach. Wszyscy mi już gratulowali za co jestem im bardzo wdzięczny, ja zaś ich dopingowałem by także walczyli do końca.
Docieram do Byszewa - ostatniego punktu kontrolnego. Mam świetny czas i wiem, że będę szybciej na mecie niż w ubiegłym roku i to mimo wydłużenia trasy. Uwijam się jak mogę. Dziewczyna nalała mi pipsi do butelki, a ja w międzyczasie korzystam z toalety. Znowu zjadam pomarańczę i tym razem herbatniki i biegnę dalej.
Zmęczenie i emocje dają o sobie znać na przemian. Płaczę ze szczęścia i śmieje się. Z trudem się opanowuję i walczę o każdą minutę. Ostatnie kilkanaście kilometrów biegłem tak jakbym dopiero co ruszył ze startu. Jest idealna pogoda - nie za gorąco, bez deszczu. Wszystko mnie boli, ale na ostatnim kilometrze wyprostowuję się i przyspieszam. Widzę metę, uśmiecham się, macham rękami. Ostatni zakręt, prosta i wygrywam! 15 godzin, 15 minut i 54 sekundy! Mimo, że trasa dłuższa o 14km czas poprawiony o ponad 45 minut. Cieszę się bo to mój jubileuszowy, dziesiąty bieg ultra
Teraz się rozluźniam. Płaczę ze szczęścia. Muszę jednak znowu opanować emocje. Pan ze Szczecińskiego Radia prosi o relację z biegu. Opowiadam więc w kilku zdaniach jak było, i że jestem szczęśliwy z udziału w tych zawodach. Po obiedzie o 18-tej odbyła się dekoracja. Wśród kobiet pierwsza była Monika Biegasiewicz, która dobiegła z czasem 16g33m45s.
Jak po każdych zawodach tak i po tych wyciągnąłem wnioski. Kiedy przeanalizowałem cały bieg na spokojnie w domu, zauważyłem że tempo było bardzo równe, czyli właściwe na moje możliwości. Poza tym minimum rozmów, które przecież część energii zabiera. Odpowiednie nawodnienie i jedzenie - oprócz kanapek potrzebne są także żele energetyczne. Jednak najbardziej na tych zawodach pomogła mi motywacja. Te wszystkie elementy pomogły mi pokonać kryzysy psychiczne i fizyczne.
Obecnie przygotowuję się do Mistrzostw Europy w Biegu 24h we Francji, które odbędą się jeszcze w tym roku w październiku. Mam nadzieję, że zdobyte doświadczenie oraz zdrowie pozwolą mi powalczyć o dobry wynik. Jak wypadnę? Jeszcze nie wiem, ale znowu będę walczył :-)
30.06.2016 - Wciąż się rozwijam :-)
Połowa biegowego sezonu 2016 za mną. To był bardzo intensywny okres dla mnie. Nie miałem czasu aby coś napisać, a kiedy czas już był to nie miałem weny lub nastroju. Cóż... , życie takie bywa
Zacznę więc od początku tego roku. Po analizie ubiegłego sezonu postanowiłem zwiększyć kilometraż w treningach. Styczeń jak dotąd był najbardziej intensywny bo przebiegłem ponad 440km. Do końca czerwca w sumie w tym roku przebiegłem prawie 2300km, czyli znacznie więcej niż w tym samym okresie w poprzednich latach. Jak wpłynęło to na moje wyniki na zawodach?
Po spokojnym grudniu czułem się świeży i wypoczęty. Zwykle już pierwszego stycznia startowałem w Maratonie Cyborga w Chorzowskim Parku Śląskim, jednak w tym roku zamiast niego postanowiłem wziąć udział w Maratonie Dubnićki w Ostrawie w Czechach. Mimo, że trasa nie jest łatwa (8 pętli, po obu stronach nawrót) pokonałem ją w 2g59m24s zajmując niespodziewanie 2 miejsce open. Przyznam, że dużą rolę odegrało tutaj równe tempo. Uzyskany rezultat bardzo mnie podbudował, ponieważ dawno nie pokonałem maratonu w czasie poniżej 3 godzin
Miesiąc póżniej w tym samym miejscu był organizowany już po raz dwunasty Memoriał Franciszka Ohery. Kiedy tego dnia wychodziłem z domu miałem fatalny nastrój, czułem się nie wyspany, zaś nogi były ociężałe. Zastanawiałem się po co tam jadę, przecież niczego nie nabiegam. W drodze myślałem sobie: "Trudno. Nie zawsze muszę się ścigać. Pobiegnę go treningowo". Na miejscu pogoda dla mnie średnio zachęcająca. Mrozu nie ma, ale 5 stopni to dla mnie trochę zimno. Tym bardziej mam nastawienie by zrobić tylko trening. Jest ze mną kilku przyjaciół: mój trener August Jakubik wraz z żoną Krysią, Krzysiek Mejer ze swoim synem Jarkiem, Krzysiek Majek z żoną Marysią i córką Agnieszką, Sławek Kałuża, Tomek Matejek oraz Aneta Rajda. Wszyscy mnie zachęcają do walki. "Po ostatnim wyczynie wypadałoby teraz wygrać albo przynajmniej obronić to drugie miejsce" - mówili. Ale ja wciąż nie czułem zapału. W końcu po rozgrzewce August zaproponował mi byśmy pobiegli razem w tempie 4:30/km, żeby przyzwoicie wypaść. Mięśnie trochę się rozluźniły więc pomyślałem, że przecież takie tempo to mój dolny próg II zakresu, a skoro planuję trening to niech będzie solidny. Wreszcie wystartowaliśmy. Biegnę równo z trenerem. Początek trochę szybciej niż założone tempo by trochę odbiec i nie przepychać się. Pierwszy kilometr pokonany w 3:50. Mówię, że za szybko biegniemy. Trener zwalnia, ale drugi kilometr pokonany w 4:10. Wiem, że to dużo szybciej niż nasze wspólne założenie, ale nie komentuję tego. Myślę sobie, że w sumie biegnie mi się dosyć dobrze, a skoro trener daje radę to ja tym bardziej powinienem. Kolejeny kilometr August troszeczkę zwalnia, ale ja czuję, że się rozkręcam. Poza temperaturą warunki idealne - brak śniegu, brak lodu, brak wiatru (o tej porze roku to prawdziwa rzadkość). Jest półmetek - godzina 25 minut, a ja nie czuję zmęczenia. Gdzieś podczas rozmyślań dotarło do mnie, że to mój 25 maraton. Pomyślałem, że jeśli wytrzymam to tempo do końca byłby fajny mały jubileusz. Nadal jednak pilnowałem się by tempo było równe. Wszyscy na punkcie mi pomagali - podawali to co potrzebowałem w danej chwili, kibicowali. Osoby na trasie także mnie dopingowały. I wreszcie meta z nową życiówką 2g52m26s Drugie miejsce obronione. Naprawdę wychodząc rano z domu nigdy bym nie uwierzył, że ten dzień skończy się dla mnie tak szczęśliwie.
Taki był mój początek roku. Jednak przed sobą miałem poważniejszy start czyli Bieg 12h w Rudzie Śląskiej. Założenia na ten bieg były następujące: 132km - to minimum, 135km - plan optimum, 141km - plan maksimum. Wszystkie zaplanowane treningi zostały wykonane w 100%. Wiedziałem, że muszę dobrze rozłozyć siły. Miałem serwisantów Andrzeja Głuszka i Monikę Jarecką. Monika serwisowała po raz pierwszy, ale świetnie się spisała Początek biegu miałem spokojny, ale po kilku kilometrach zacząłem przyspieszać. Choć początkowo było dobrze, po kilku godzinach wiedziałem, że popełniłem błąd bo mięśnie były coraz bardziej zbite. Wiedziałem, że jeśli nie rozluźnię mięśni konieczny będzie masaż. Na szczęście po kilkudziesięciu minutach nogi znowu zaczęły funkcjonować. Plan maksimum odpada. Ale nie poddawałem się i ciągle walczyłem, aż do około 11 godziny. Tutaj zaczęły się schody. Dawno tak nie miałem, żeby dopadła mnie ściana. Nawet plan minimum wydawał mi się bardzo nierealny. Na szczęście w porę zareagowała Monika, która wciskała mi różne rzeczy żebym zjadł i po 20 minutach odzyskałem świeżość. Jeszcze raz Monia bardzo Ci dziękuję Około 30 minut przed końcem zawodów mijając matę komentator informuje mnie, że pokonałem 130 kilometr. Ta informacja mnie otrzeźwiła jeszcze bardziej. Patrzę ponownie na zegarek - do końca 28 minut. Wtedy dotarło do mnie, że 135km mam w zasięgu ręki i choć przed chwilą ledwo człapałem dostałem nowego poweru. Dałem z siebie ile tylko mogłem. Wybiło 12 godzin i jest nowy rekord - 135km294m. 6 miejsce open, 3 miejsce w Mistrzostwach Śląska. Prawdziwą niespodziankę zrobiła Aleksandra Niwińska, która ustanowiła nowy Rekord Polski kobiet w biegu 12h wyprzedzając nie tylko wszyskie kobiety, ale również wszystkich mężczyzn!!! Wielkie gratulacje Olu!
Przez te kilka miesięcy znowu czegoś się nauczyłem. Nie odkryłem nic nowego, zauważyłem tylko to co w zasadzie powinno być dla mnie oczywiste. Po pierwsze w każdym biegu, a zwłaszcza długodystansowym ważne jest równe tempo dostosowane do naszych możliwości. Po drugie podczas biegów ultra choć tempo biegu jest znacznie wolniejsze niż na innych dystansach spożywajmy też specjalne odżywki tzw. bomby kaloryczne. To co zapewniają nam organizatorzy w punkcie odżywczym - czyli kanapki, banany, rodzynki, herbata, izotoniki i inne produkty nie wystarczą jeśli chcemy wykręcić zadowalający wynik. Bieg 12h bardzo dobrze mi to zweryfikował i miałem wielkie szczęście, że serwisowała mnie Monika Jarecka, która mimo wielkiego już zmęczenia wiedziała jak zareagować.
Kiedy 4 lata temu debiutowałem w biegu ultra własnie tutaj w Rudzie Śląskiej wówczas Ola Niwińska także brała w nim udział. Zarówno wtedy jak i podczas ostatniego biegu 12h zauważyłem jedną wydawałoby się banalną rzecz. Ponieważ na tego typu biegach tempo zwykle nie jest duże większości wydaje się, że nie ma nic złego w rozmawianiu gdy akurat inny zawodnik jest obok nas. Zazwyczaj prawie wszyscy przez pierwsze kilka godzin nie unikają rozmów. Potem tematy wyczerpują się i niewiele osób jeszcze konwersuje. Jednak Ola zachowuje się zupełnie inaczej. Choć jest to sympatyczna, miła i taktowna osoba od początku biegu unika rozmów. Jeśli ktoś do niej zagadnie oczywiście odpowie, krótko, konkretnie i robi to tak umiejętnie, że nie daje wciągnąć się w dyskusję. Zawsze byłem pod wrażeniem jej samodyscypliny i konsekwencji. Być może właśnie ten drobny szczegół jest jej kluczem do sukcesu. W każdym razie wykorzystałem to (choć nie było to jeszcze świadome) w moim kolejnym biegu ultra. Z jakim skutkiem? Zapraszam na kolejny wpis wkrótce
Jakieś dwa miesiące temu wystartowałem w 147Ultra V Ultramaratonie Szczecin Kołobrzeg. Ten bieg miał dla mnie ogromne znaczenie z kilku powodów. Miałem silne motywacje by nie tylko ukończyć bieg (już po raz trzeci), ale także powalczyć o dobry wynik (mój trener coś mi obiecał). Były też obawy m.in. z powodu deszczowej pogody - przyjaciele i znajomi dobrze wiedzą, że bardzo źle znoszę takie warunki pogodowe. Tylko jednego byłem pewien - walki
Podobnie jak w ubiegłych latach do Szczecina przyjechałem nocnym pociągiem tuż nad ranem. Miałem około 12 godzin do startu więc miałem nadzieję, że trochę pozwiedzam miasto. Niestety pogoda była fatalna bo od rana lało i to dosyć mocno. Zwiedzanie ograniczyłem więc do sklepów i Mc Donald'a. W tym ostatnim byłem około godziny 16-tej i delektowałem się 20-ką Mc Nuggets oraz dużym shakiem waniliowym.
Kiedy poszedłem odebrać pakiet startowy pogoda wciąż była deszczowa co potęgowało moje obawy. Przebierając się do biegu spotkałem kilku znajomych. Łukasz Calicki organizator biegu zachęcał mnie bym w tym roku powalczył o miejsce na podium w kategorii open. Na szczęście tym razem nie dałem się podpalić. Trasa w tym roku została wydłużona o 14 km co łącznie daje 161 km lub prościej pisząc okrągłe 100 mil. Moje założenie było takie, żeby utrzymać czas z ubiegłego roku (czyli około 16 godzin) mimo wydłużenia trasy.
Ciągle leje a jest już 17:30. Postanowiłem wtedy, że muszę znaleźć dodatkową motywację by na trasie być jeszcze bardziej zdeterminowany. Pomyślałem wówczas o moim przyjacielu, który jest też moim trenerem - Auguście Jakubiku. W tym czasie był w trakcie biegowej pielgrzymki z Rudy Śląskiej do Santiago de Compostela, każdego dnia pokonując około 70 km. Zrobiłem więc sobie zdjęcie w koszulce Augusteam i wysyłając je dopisałem, że dzisiejsze 147Ultra dedykuję jemu. Chciałem w ten sposób wesprzeć jego wyzwanie, a jednocześnie mieć dodatkową motywację do walki na mojej trasie.
W końcu nadszedł moment startu. Około 10 minut przed startem przestaje padać. Bardzo się z tego powodu cieszyłem, ale modliłem się by nie padało do końca zawodów. Jest godzina 18-ta, są media, jest krótkie powitanie i przemowa organizatora, odliczanie i start. Tym razem ruszam spokojnie, nie gonię osób które szybko odbiegają na sporą odległość. Nauczony doświadczeniami z poprzednich lat trzymam się w ryzach. Choć wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany fizycznie to znając większość trasy do biegu podchodziłem z respektem. Biegnę tempem konwersacyjnym, ale bynajmniej nie po to by ciągle rozmawiać. Oczywiście odzywam się co jakiś czas, ale ograniczam to do minimum. Dołączam się do grupki zawodników, którzy biegną podobnym tempem co ja. Wśród nich jest Monika Biegasiewicz, która w ubiegłym roku mnie wyprzedziła około setnego kilometra. Zapytałem czy w tym roku będzie podobnie. Powiedziała, że tym razem raczej nie, jednak jakoś nie bardzo jej wierzyłem
Na 17-tym kilometrze punkt z piciem, bananami i pomarańczami. Uświadamiam sobie, że zapomniałem zabrać ze sobą butelkę izotoniku, który sobie kupiłem przed startem. Korzystam więc z czego tylko się da i biegnę dalej. Czuję się dobrze i to na tyle, że postanawiam nieznacznie przyspieszyć i powoli gonić rywali przed sobą. Niektórych już dawno straciłem z oczu. Cieszyłem się, że nie padało, ale bynajmniej nie obyło się bez "prysznica". Gdzieś między 22 a 23 kilometrem mijał mnie w lesie samochód organizatora biegu. Czułem, że może się zdarzyć, że mnie pochlapie, ale nie spodziewałem się, że w chwili mijania mnie wjedzie w kałuże na tyle pechowo, że woda obleje mnie z góry na dół. Można powiedzieć nie planowana kurtyna wodna Może nie było to przyjemne, ale wiem też że nie złośliwe, mimo to przebiegłem co najmniej 500m zanim przeszła mi złość. Jednak zawody trwały nadal i na tym się skupiałem.
Wspomnę, że o moim starcie w tych zawodach wiedziało wiele przyjaciół. Niektórzy dopytywali się czy będą relacje na żywo, np. na Facebook'u. Nie wiedziałem czy takie relacje będą bo do tego trzeba ludzi. Wiedziałem jednak, że będzie mi kibicować spora grupa osób, co bardzo mnie motywowało do walki. Na 32 km jest pierwszy punkt kontrolny. Tam podaję swój numer i dowiaduję się, że jestem piąty. Więc się uwijam, piję dwa kubki pepsi, zjadam pomarańczę, a na drogę biorę kanapkę bułki i banana. Wychodząc z punktu kontrolnego słyszę, że dostałem sms-a. Nie przeczytałem go wtedy, ale pomyślałem, że może jest jakaś relacja na żywo i ktoś mnie dopinguje. Ruszam w pościg za kolejnym rywalem, którego mijam już po kilometrze. Biegnę równym tempem, nie szarpię. Wiem, że to najlepszy sposób by dogonić następnych biegaczy. Po kilku kilometrach dostrzegam dwóch z nich. Są daleko, ale już wiedziałem, że mi nie uciekną.
I rzeczywiście, na drugim punkcie kontrolnym jestem już drugi. Na tym puncie jest też przepak. Mogę się przebrać, uzupełnić suplementy, żele i zostawić przepocone ciuchy. Ubieram więc koszulkę z długim rękawem i na to kurtkę przeciwwiatrową. Zabieram też czołówkę, żeby oświetlić sobie trasę. Piję pepsi i zapytałem się wolontariuszy czy mają pustą półlitrową butelkę. Na moje szczęście mieli. Napełnili mi ją pepsi. Ja w tym czasie skorzystałem z toalety. Następnie znowu wziąłem w rękę bułkę i banana i wybiegłem w trasę. Znowu dostałem sms-a i choć też go nie przeczytałem to dzięki temu nabrałem przekonania, że jest relacja na bieżąco, na Facebook'u. Po niedługim czasie doganiam prowadzącego, który chwilowo maszerował. Minąłem go, ale bynajmniej nie od razu mi odpuścił bo po chwili zaczął biec. I tak było jakiś czas. Jak już wcześniej wspomniałem choć tempo miałem spokojne, ograniczałem się w rozmawianiu. Teraz też tak było i biegnąc zwyczajnie się zamyśliłem. Po kilku kilometrach obejrzałem się do tyłu i o dziwo nikogo tam nie było. Najpierw myślałem, że rywal wskoczył gdzieś w krzaki za potrzebą, ale po dłuższej chwili wiedziałem, że po prostu mu uciekłem. Teraz byłem zdany całkowicie na siebie, a miałem najtrudniejszy odcinek przed sobą.
Biegłem bardzo skupiony. Pamiętając o zeszłorocznej przygodzie z "wycieczką na trasie" (pomyliłem trasę) jeśli tylko miałem wątpliwości nawet zatrzymywałem się by dobrze ocenić kierunek biegu. Na trzecim punkcie melduję się jako pierwszy. Czuję już zmęczenie. Jest spowodowane głównie tym, że trasa z powodu wcześniejszych intensywnych opadów jest bardzo ciężka. Ciężka ponieważ jest mnóstwo kałuż - ogromnych kałuż, na całą szerokość drogi, prawie metr głębokich i długości nawet 20 metrów, które nie były co jakiś czas, ale były miejsca gdzie były jedna za drugą, co kilka kilkanaście metrów. Do około 40-go kilometra próbowałem omijać te kałuże skacząc po obrzeżach lub biegnąc obok przez krzaki. Jednak w końcu zacząłem biec po prostu przez kałuże, gdyż skacząc po obrzeżach mogłem się poślizgnąć i skręcić nogę, zaś biegnąc obok kałuży w krzakach mogłem nabić się na jakiś patyk. Uznałem, że najmniejsze ryzyko to brodzić przez wodę. Kiedy więc dotarłem do Nowogardu, buty były przemoczone. Jednak myśli kierowałem ku pozytywnym informacjom, czyli że jestem pierwszy. Znowu się uwinąłem aby mięśnie nie ostygły. Trochę się napiłem, zjadłem banana i pomarańczę, uzupełniłem buteleczkę pepsi, wziąłem bułkę z serem i od razu ruszyłem.
Przede mną najtrudniejszy odcinek. W każdym razie w tamtym momencie tak myślałem. Ponad 23km do następnego punktu w tym wiele odcinków po betonowych płytach z dziurami, a do tego dodatkowo kałuże. Nie myślę więc o tym ile mam do pokonania. Wytyczam sobie krótsze cele - 2km, 3km, 5km. Kiedy czuje ból biegnąc po betonie wmawiam sobie, że to już końcówka, że to tylko do tej mrugającej lampki, która wskazuje kierunek biegu, do następnego zakrętu lub jeszcze inaczej - byle tylko nie myśleć jak dużo trasy przede mną.
Tak docieram do Płotów - czwartego punktu kontrolnego i ostatniego gdzie był przepak i możliwość przebrania się oraz uzupełnienia dodatkowych suplementów, przygotowanych przez siebie. Tutaj też był ciepły posiłek. Od razu o niego poprosiłem, żeby nie jeść gorącego. Choć było jeszcze ciemno przebrałem się w krótki rękawek i zostawiłem kurtkę. Nadal jestem pierwszy, ale nie wiem jaką mam przewagę. Uwijam się z ciepłym posiłkiem, piję kilka kubków pepsi i dolewam też do buteleczki, biorę ponadto magnez i potas, a na drogę bułkę z serem oraz przygotowane w przepaku żele energetyczne i ruszam dalej.
Na punkcie byłem trochę dłużej i niestety mięśnie ostygły. Zegarek pokazuje tempo 7:20/km i nie potrafię biec szybciej. Ale pamiętam, że rok wcześniej z tego punktu ledwo szedłem, a jednak jakoś się rozruszałem, więc teraz nie panikowałem tylko pozwoliłem swoim mięśniom spokojnie się rozgrzać. Po około 1,5km wróciłem do swojego tempa. Wydawało mi się, że teraz będzie mi już łatwiej, bo do mety zostało 63km w tym trzy punkty kontrolne z piciem i jedzeniem. Najbliższy miał być około 112-113km. W okolicach 105 kilometra widzę jakiegoś pana w samochodzie. Głośno do mnie krzyczy i pyta o numer startowy. Podaję, że 5. Domyślam się, że to kontrola w miejscu by nikt nie skrócił trasy. Myślę więc sobie, że do punktu z jedzeniem i piciem już blisko - najdalej 7km. Dodam, że to jedyny odcinek trasy, którego nie znam. Jestem na agrafce, której rok temu nie było, a została dodana, by wydłużyć trasę do 100 mil. Jestem ciągle na trasie. Mijam 110km, potem 115km i nie widzę żadnego punktu z piciem i jedzeniem. Wybiegam z lasu, przecinam drogę asfaltową i wbiegam w pola. Już wiem, że tego jednego punktu nie będzie, a najbliższy jest w Brojcach na 132 kilometrze. Mam 1/3 buteleczki pepsi i dwa żele energetyczne. Sił niewiele, zmęczenie jeszcze większe. Znowu skupiam się na pozytywach i na celach. Przecież wciąż prowadzę - nie wiem jaką mam przewagę, ale nadal jestem na czele. Myślę o tym, że przecież biegnę dla mojego przyjaciela Augusta, o tym co obiecał mi trener jeśli zrobię wynik. Oszczędzam więc pepsi, a żele spożywam dopiero wtedy gdy czuję, że dalej nie dam rady. Docieram do 130km, nie mam pepsi i żelów, biegnę na oparach - dosłownie, mam mroczki w oczach - ale jestem od dłuższego czasu na trasie którą już znam i wiem, że do punktu już blisko. Oszukuję więc znowu umysł i wmawiam sobie, że muszę to potraktować jak odcinek, że przecież nie rezygnuje się z walki w takiej chwili, gdy jestem u celu. Widok namiotu kolejnego punktu był dla mnie zbawienny.
Wypiłem trzy kubki pepsi niemal jednym haustem. Dopiero potem napiłem się jeszcze herbaty i zjadłem pomarańczę. Byłem już naprawdę zmęczony i nie wiedziałem jaką mam przewagę nad pozostałymi. Wydawało mi się, że na tym ponad 30-to kilometrowym odcinku sporo straciłem. Jednak byłem pewien, że jeśli z tego punktu ruszę do biegu, zanim ktoś do niego dotrze to wygram te zawody. Znowu więc ograniczam pobyt w punkcie i mając napełnioną butelkę pepsi, zaś w ręce bułkę z serem biegnę dalej.
Powoli dociera do mnie, że moje zwycięstwo jest coraz bardziej realne, ale do mety blisko 30km. Trasa może z mniejszą ilością kałuż, ale za to równie nieprzyjemna bo teraz dla odmiany długie odcinki kostki brukowej, tzw. kocie łby. Staram się w miarę możliwości je omijać, ale niestety nie wszędzie się da. Po drodze mijam kilku zawodników, którzy startowali na krótszych dystansach. Wszyscy mi już gratulowali za co jestem im bardzo wdzięczny, ja zaś ich dopingowałem by także walczyli do końca.
Docieram do Byszewa - ostatniego punktu kontrolnego. Mam świetny czas i wiem, że będę szybciej na mecie niż w ubiegłym roku i to mimo wydłużenia trasy. Uwijam się jak mogę. Dziewczyna nalała mi pipsi do butelki, a ja w międzyczasie korzystam z toalety. Znowu zjadam pomarańczę i tym razem herbatniki i biegnę dalej.
Zmęczenie i emocje dają o sobie znać na przemian. Płaczę ze szczęścia i śmieje się. Z trudem się opanowuję i walczę o każdą minutę. Ostatnie kilkanaście kilometrów biegłem tak jakbym dopiero co ruszył ze startu. Jest idealna pogoda - nie za gorąco, bez deszczu. Wszystko mnie boli, ale na ostatnim kilometrze wyprostowuję się i przyspieszam. Widzę metę, uśmiecham się, macham rękami. Ostatni zakręt, prosta i wygrywam! 15 godzin, 15 minut i 54 sekundy! Mimo, że trasa dłuższa o 14km czas poprawiony o ponad 45 minut. Cieszę się bo to mój jubileuszowy, dziesiąty bieg ultra
Teraz się rozluźniam. Płaczę ze szczęścia. Muszę jednak znowu opanować emocje. Pan ze Szczecińskiego Radia prosi o relację z biegu. Opowiadam więc w kilku zdaniach jak było, i że jestem szczęśliwy z udziału w tych zawodach. Po obiedzie o 18-tej odbyła się dekoracja. Wśród kobiet pierwsza była Monika Biegasiewicz, która dobiegła z czasem 16g33m45s.
Jak po każdych zawodach tak i po tych wyciągnąłem wnioski. Kiedy przeanalizowałem cały bieg na spokojnie w domu, zauważyłem że tempo było bardzo równe, czyli właściwe na moje możliwości. Poza tym minimum rozmów, które przecież część energii zabiera. Odpowiednie nawodnienie i jedzenie - oprócz kanapek potrzebne są także żele energetyczne. Jednak najbardziej na tych zawodach pomogła mi motywacja. Te wszystkie elementy pomogły mi pokonać kryzysy psychiczne i fizyczne.
Obecnie przygotowuję się do Mistrzostw Europy w Biegu 24h we Francji, które odbędą się jeszcze w tym roku w październiku. Mam nadzieję, że zdobyte doświadczenie oraz zdrowie pozwolą mi powalczyć o dobry wynik. Jak wypadnę? Jeszcze nie wiem, ale znowu będę walczył :-)
30.06.2016 - Wciąż się rozwijam :-)
Połowa biegowego sezonu 2016 za mną. To był bardzo intensywny okres dla mnie. Nie miałem czasu aby coś napisać, a kiedy czas już był to nie miałem weny lub nastroju. Cóż... , życie takie bywa
Zacznę więc od początku tego roku. Po analizie ubiegłego sezonu postanowiłem zwiększyć kilometraż w treningach. Styczeń jak dotąd był najbardziej intensywny bo przebiegłem ponad 440km. Do końca czerwca w sumie w tym roku przebiegłem prawie 2300km, czyli znacznie więcej niż w tym samym okresie w poprzednich latach. Jak wpłynęło to na moje wyniki na zawodach?
Po spokojnym grudniu czułem się świeży i wypoczęty. Zwykle już pierwszego stycznia startowałem w Maratonie Cyborga w Chorzowskim Parku Śląskim, jednak w tym roku zamiast niego postanowiłem wziąć udział w Maratonie Dubnićki w Ostrawie w Czechach. Mimo, że trasa nie jest łatwa (8 pętli, po obu stronach nawrót) pokonałem ją w 2g59m24s zajmując niespodziewanie 2 miejsce open. Przyznam, że dużą rolę odegrało tutaj równe tempo. Uzyskany rezultat bardzo mnie podbudował, ponieważ dawno nie pokonałem maratonu w czasie poniżej 3 godzin
Miesiąc póżniej w tym samym miejscu był organizowany już po raz dwunasty Memoriał Franciszka Ohery. Kiedy tego dnia wychodziłem z domu miałem fatalny nastrój, czułem się nie wyspany, zaś nogi były ociężałe. Zastanawiałem się po co tam jadę, przecież niczego nie nabiegam. W drodze myślałem sobie: "Trudno. Nie zawsze muszę się ścigać. Pobiegnę go treningowo". Na miejscu pogoda dla mnie średnio zachęcająca. Mrozu nie ma, ale 5 stopni to dla mnie trochę zimno. Tym bardziej mam nastawienie by zrobić tylko trening. Jest ze mną kilku przyjaciół: mój trener August Jakubik wraz z żoną Krysią, Krzysiek Mejer ze swoim synem Jarkiem, Krzysiek Majek z żoną Marysią i córką Agnieszką, Sławek Kałuża, Tomek Matejek oraz Aneta Rajda. Wszyscy mnie zachęcają do walki. "Po ostatnim wyczynie wypadałoby teraz wygrać albo przynajmniej obronić to drugie miejsce" - mówili. Ale ja wciąż nie czułem zapału. W końcu po rozgrzewce August zaproponował mi byśmy pobiegli razem w tempie 4:30/km, żeby przyzwoicie wypaść. Mięśnie trochę się rozluźniły więc pomyślałem, że przecież takie tempo to mój dolny próg II zakresu, a skoro planuję trening to niech będzie solidny. Wreszcie wystartowaliśmy. Biegnę równo z trenerem. Początek trochę szybciej niż założone tempo by trochę odbiec i nie przepychać się. Pierwszy kilometr pokonany w 3:50. Mówię, że za szybko biegniemy. Trener zwalnia, ale drugi kilometr pokonany w 4:10. Wiem, że to dużo szybciej niż nasze wspólne założenie, ale nie komentuję tego. Myślę sobie, że w sumie biegnie mi się dosyć dobrze, a skoro trener daje radę to ja tym bardziej powinienem. Kolejeny kilometr August troszeczkę zwalnia, ale ja czuję, że się rozkręcam. Poza temperaturą warunki idealne - brak śniegu, brak lodu, brak wiatru (o tej porze roku to prawdziwa rzadkość). Jest półmetek - godzina 25 minut, a ja nie czuję zmęczenia. Gdzieś podczas rozmyślań dotarło do mnie, że to mój 25 maraton. Pomyślałem, że jeśli wytrzymam to tempo do końca byłby fajny mały jubileusz. Nadal jednak pilnowałem się by tempo było równe. Wszyscy na punkcie mi pomagali - podawali to co potrzebowałem w danej chwili, kibicowali. Osoby na trasie także mnie dopingowały. I wreszcie meta z nową życiówką 2g52m26s Drugie miejsce obronione. Naprawdę wychodząc rano z domu nigdy bym nie uwierzył, że ten dzień skończy się dla mnie tak szczęśliwie.
Taki był mój początek roku. Jednak przed sobą miałem poważniejszy start czyli Bieg 12h w Rudzie Śląskiej. Założenia na ten bieg były następujące: 132km - to minimum, 135km - plan optimum, 141km - plan maksimum. Wszystkie zaplanowane treningi zostały wykonane w 100%. Wiedziałem, że muszę dobrze rozłozyć siły. Miałem serwisantów Andrzeja Głuszka i Monikę Jarecką. Monika serwisowała po raz pierwszy, ale świetnie się spisała Początek biegu miałem spokojny, ale po kilku kilometrach zacząłem przyspieszać. Choć początkowo było dobrze, po kilku godzinach wiedziałem, że popełniłem błąd bo mięśnie były coraz bardziej zbite. Wiedziałem, że jeśli nie rozluźnię mięśni konieczny będzie masaż. Na szczęście po kilkudziesięciu minutach nogi znowu zaczęły funkcjonować. Plan maksimum odpada. Ale nie poddawałem się i ciągle walczyłem, aż do około 11 godziny. Tutaj zaczęły się schody. Dawno tak nie miałem, żeby dopadła mnie ściana. Nawet plan minimum wydawał mi się bardzo nierealny. Na szczęście w porę zareagowała Monika, która wciskała mi różne rzeczy żebym zjadł i po 20 minutach odzyskałem świeżość. Jeszcze raz Monia bardzo Ci dziękuję Około 30 minut przed końcem zawodów mijając matę komentator informuje mnie, że pokonałem 130 kilometr. Ta informacja mnie otrzeźwiła jeszcze bardziej. Patrzę ponownie na zegarek - do końca 28 minut. Wtedy dotarło do mnie, że 135km mam w zasięgu ręki i choć przed chwilą ledwo człapałem dostałem nowego poweru. Dałem z siebie ile tylko mogłem. Wybiło 12 godzin i jest nowy rekord - 135km294m. 6 miejsce open, 3 miejsce w Mistrzostwach Śląska. Prawdziwą niespodziankę zrobiła Aleksandra Niwińska, która ustanowiła nowy Rekord Polski kobiet w biegu 12h wyprzedzając nie tylko wszyskie kobiety, ale również wszystkich mężczyzn!!! Wielkie gratulacje Olu!
Przez te kilka miesięcy znowu czegoś się nauczyłem. Nie odkryłem nic nowego, zauważyłem tylko to co w zasadzie powinno być dla mnie oczywiste. Po pierwsze w każdym biegu, a zwłaszcza długodystansowym ważne jest równe tempo dostosowane do naszych możliwości. Po drugie podczas biegów ultra choć tempo biegu jest znacznie wolniejsze niż na innych dystansach spożywajmy też specjalne odżywki tzw. bomby kaloryczne. To co zapewniają nam organizatorzy w punkcie odżywczym - czyli kanapki, banany, rodzynki, herbata, izotoniki i inne produkty nie wystarczą jeśli chcemy wykręcić zadowalający wynik. Bieg 12h bardzo dobrze mi to zweryfikował i miałem wielkie szczęście, że serwisowała mnie Monika Jarecka, która mimo wielkiego już zmęczenia wiedziała jak zareagować.
Kiedy 4 lata temu debiutowałem w biegu ultra własnie tutaj w Rudzie Śląskiej wówczas Ola Niwińska także brała w nim udział. Zarówno wtedy jak i podczas ostatniego biegu 12h zauważyłem jedną wydawałoby się banalną rzecz. Ponieważ na tego typu biegach tempo zwykle nie jest duże większości wydaje się, że nie ma nic złego w rozmawianiu gdy akurat inny zawodnik jest obok nas. Zazwyczaj prawie wszyscy przez pierwsze kilka godzin nie unikają rozmów. Potem tematy wyczerpują się i niewiele osób jeszcze konwersuje. Jednak Ola zachowuje się zupełnie inaczej. Choć jest to sympatyczna, miła i taktowna osoba od początku biegu unika rozmów. Jeśli ktoś do niej zagadnie oczywiście odpowie, krótko, konkretnie i robi to tak umiejętnie, że nie daje wciągnąć się w dyskusję. Zawsze byłem pod wrażeniem jej samodyscypliny i konsekwencji. Być może właśnie ten drobny szczegół jest jej kluczem do sukcesu. W każdym razie wykorzystałem to (choć nie było to jeszcze świadome) w moim kolejnym biegu ultra. Z jakim skutkiem? Zapraszam na kolejny wpis wkrótce